sobota, 9 marca 2019

Chrześcijaństwo, pomysł na grzech i moc akceptacji

Odkrycie w tym, życiu, że jestem w swej istocie bezgrzeszny było prawdziwym cudem. Jednocześnie owo rozpoznanie poprowadziło do wyjścia z religii moich ojców. Będąc zanurzony po uszy w chrześcijańskim micie nie wiedziałem nawet jak bardzo przesiąknięty jestem moralnością, a raczej moralizmem. Moralność bowiem to przepiękny świat cnót i zasobów ludzkich. Przez wybory, przez ćwiczenia duszy, przez przyjaźń, przez służbę itd. człowiek hartuje swą duszę, by płynąć w otchłanie samego nie-dualnego Ducha. Moralizm zaś to spłaszczona moralność, quasi-moralność, widząca świat czarno-biało. W tanim moralizmie istnieje prosty podział nagroda-kara, niebo-piekło, dobry-zły, cnota- wada. Nie istnieje żaden środek, żadne pomiędzy... Etyka sytuacyjna nie jest mile widziana przez bastion moralizmu. Wyuczyłem się moralizmu od dzieciaka we wspólnocie katolickiej, choć im starszy byłem, tym bardziej kwestionowałem zastany system. Wieść moralizmu brzmiała: "za dobro-nagroda, za zło-kara", "Bóg albo zło", "albo jesteś czysty, dobry, poprawny przez swoje uczynki albo brudny i zasługujesz na odrzucenie, obrzydzenie, odepchnięcie", "albo chodzisz do kościoła, modlisz się, przyjmujesz sakramenty albo czeka cię piekło, cierpienie, odrzucenie". Zdaje się, że nawet nie wiedziałem jak bardzo żyłem w moralizmie, który blokował, tłumił, więził. Jednocześnie żeglowałem duszą po przecudnych terenach archetypowego świata, kąpałem się w miłosierdziu Stwórcy, oddychałem Biblią i pracowałem nad zmianą siebie, jednak publicznie nie mogłem być autentycznie sobą. Groziło to bowiem ostracyzmem i niechęcią innych.

Dziś trudno mi rozumieć grzech na sposób moralny. Grzech (grec. hamartia -chybienie celu) nie kojarzy mi się już jako odstępstwo od prawa, przykazań czy kodeksu. Właściwie to słowo wyprane jest współcześnie ze znaczenia. Ludzie na ulicach nie używają już tego pojęcia. Podobnie zresztą jak zbawienie. Dlaczego trudno rozumieć i żyć mi sensownie w terminach grzech-zbawienie? Odkryłem bowiem, że w rdzeniu swojego istnienia jestem czysty, bezgrzeszny, nietknięty przez oceny moralne. Inaczej mówiąc w czasie studiów z teologii: im więcej wykładano mi moralizm, zbawienie w konkretnej wspólnocie religijnej jako fundament, nakazy i zakazy, kapłańskie kulty, tym bardziej i głębiej odkrywałem, że jest to niezwykle powierzchowne i stworzone dla utrzymania instytucji religijnej. Utrzymanie instytucji jest w porządku, jednak jeśli w religijnej wspólnocie nie ma miejsca na doświadczenie głębi, ducha, trans-racjonalności, wtedy staje się ona pusta, sztuczna i nieprzemieniająca. 

W głębi jestem piękny taki, jaki jestem. Tak brzmiała wiadomość z duszy. Szedłem do kościoła, a tam słyszałem przesłanie: taki jaki jesteś, nie jesteś w porządku. Napraw się, nawróć, przemień, oddaj bogu, przestań grzeszyć. Dusza zaś miała inną wiadomość: mogę cieszyć się życiem i przestać się starać, by być kimś innym niż jestem. Tak brzmiało zbawienie, które odkryłem. Jakże inne to było zbawienie, od wizji, którą wykładała mi teologia i kościelni kaznodzieje.

Gorzka to opinia. Niestety. Czy prawdziwa? To jedynie hipotezy, choć wydają się być niezwykle trafne. Poprowadziły mnie w świat, gdzie napięcie i wymagania zniknęły we wnętrzu, w zmęczonej moralizmem psyche. Pozostała ochota na życie, na rozwój, na miłość, na poznawanie, na wyjście z oceniania i szufladkowania innych.

Ważna rzecz! To, co nazywam tu chrześcijaństwem, teologią, katolicyzmem to świat wnętrza, w którym się urodziłem. On zaś przejawia się w kościołach, w kapłanach, w religijnych teoriach. Kiedy świat wnętrza obumarł ze znaczenia chrześcijańskiego, religijny świat chrześcijańskiego mitu prysł. Znikł rafał, znikła religia. Były chęci i próby powrotu do wiary z nowym rozumieniem religii i świata, jednak nie udało się tego dokonać. Przepaść dzieląca sumienie z arsenałem nakazów, powinności i ciężkości polskiego katolicyzmu sprawiła, że w uczciwości i w odwadze trzeba było iść inną drogą. Struktura nie była w stanie objąć tej zmiany, która zaszła we mnie. Zresztą osobowość rafała również nie była w stanie tego dokonać. Zbyt duża nowość rozrywa stary system. I tak stałem się duchowym samotnikiem, wędrowcą bez wspólnoty, pustelnikiem bez pustelni...


Grzech w ramach wspólnoty religijnej to odstępstwo. Grzesznik to ktoś zły, odrzucony, nie pasujący do wspólnoty świętych. W zwyczajnym życiu umysł człowieka działa podobnie: określa swojego-dobrego od nieswojego-złego. W ten sposób społeczeństwo rozwija się przez poszanowanie dla tego, co życie rozwija, a odrzuca to, co je niszczy. Święty zmienia świat i niesie życie, rozwój, pokój, grzesznik zaś niszczy świat. W obszarze moralności myślenie tego typu jest korzystne i dobre dla ludzi, jednak w wymiarze głębszym zdaje się być niewystarczające, zbyt płaskie i uproszczone. W szkole np. często używa się określenia, że dziecko, które sprawia problemy jest tym złym. Samo stwierdzenie czy wskazanie takiego dziecka czy złego zachowania jest modelujące w wychowaniu, jednak autentyczna przemiana w młodym człowieku nie dzieje się przez wyłożenie moralności, a przez przykład i przez niewidzialne oddziaływanie duszy. I tu wkrada się również ludzka chęć etykietowania, by sprawić świat idealny (nazwijmy złe zachowania czy złego człowieka, a zniknie zło), który nomen omen nie istnieje. Idealny świat to świat, który jest w tym teraz, nie zaś świat umysłowej projekcji. Akceptacja jest siłą niezwykle pouczającą i przemieniającą. Ona potrafi przemienić "to, co złe" w siłę życia, która rozwija i przemienia, bez odrzucania, bez osądzania, bez szukania winy w sobie czy w innych. 

Pamiętam jak dziś. Czas ciszy rekolekcyjnej. Starania, by odnaleźć się na nowo w chrześcijaństwie. Już od dawna nieświadomość przez wyobraźnię nie przynosiła wiadomości, znaczeń, wskazówek. I tu nagle pytanie jednego z duchowych braci: co na to wszystko powiedziałby Chrystus? Co by powiedział? I nagle - po dłuższej duchowej pustyni i pustce umysłu - pojawiło się wyobrażenie Jezusa, który mówi z wielkim współczuciem i zrozumieniem: "nie chcę, żebyś cierpiał, nie chcę żebyś cierpiał, nie chcę...". Popłynęły łzy. Łzy szczęścia i ulgi. Jestem ważniejszy niż cały religijny system. Jestem piękniejszy niż wszelkie przekonania. Bez grzechu na samym dnie duszy. W Ciszy Istnienia nie ma żadnego rozróżnienia na dobro-zło, znikają moralne rozróżnienia, znika grzech i pomysł na bycie grzesznym. I teraz, gdy piszę ten tekst na samo wspomnienie tego wydarzenia wzruszam się.

Nie ma możliwości, by w samym Twoim rdzeniu było z Tobą coś nie tak. Niemożliwe jest naprawienie siebie, bowiem nigdy nic się nie popsuło. Jedynie na powierzchni świat ewoluuje, by stać się tym, czym jest - boską Iskrą Życia, tańczącym stworzeniem, więc nie jest z nim nic nie tak. Poddać wszystko Bogu, oto droga. Odrzucić kogokolwiek czy cokolwiek oznacza odszczepienie, nowy konflikt, nie zaś życiodajną przemianę.

poniedziałek, 4 marca 2019

Stadność, odosobnienie i diament samotności

Człowiek ma w sobie potrzebę życia w stadzie. Trudno się z tym nie zgodzić. Psychologia nazwała ten fakt w sposób naukowy, choć zdaje się, że ludzie żyją tym faktem i wiedzą o nim od wieków. Stadność to charakterystyczna cecha zwierząt i człowieka, który zresztą pochodzi ze świata natury. Mówi się, że "w kupie siła" i jest w tym powiedzeniu zawarte ludzkie doświadczenie, ale i pewna mądrość.


Człowiek w minionych wiekach, aby przeżyć musiał żyć stadnie. Wspólnota pozwalała przetrwać trudne warunki życia, tj. zdobywanie pokarmu, najazdy wrogów, trudności z pogodą. Człowiek samotny albo uznawany był za wariata albo za odmieńca. Dziś świat zachodni nie ma trudności z przetrwaniem w sensie fizycznym. Rozwijająca się nauka i medycyna sprawiają, że mamy się coraz lepiej. Do tego trzeba zauważyć, że kultura Zachodu w sposób unikatowy na skalę dziejową odkryła autonomię i wolność jednostki. Stąd współcześni nie muszą, tak jak jeszcze do niedawna to było, zakładać rodzin ani żyć w strukturach rodzinnych, aby przetrwać. Wcześniej rodzina pozwalała człowiekowi przetrwać, jeśli nawet nie w sensie fizycznym, to na pewno w aspekcie psychicznym. Kobiety w ostatnim czasie doświadczyły czegoś, co nazywamy emancypacją i dziś nie muszą już (przynajmniej na poziomie ekonomiczno-społecznym) żyć w związku z mężczyzną. Mogą wybrać związek jako drogę dla siebie, ale coraz mniej jest w tym przymusu biologicznego. Bycie singlem wcale nie musi dziś być przekleństwem, choć nasza biologiczno-psychologiczna struktura niechętnie żyje wbrew logice naturalnych więzi.

Dla jasności:w kwestii rodziny pozostaję konserwatystą. Mianowicie uważam, że nic tak człowieka nie rozwija jak zdrowe, pełne ciepła więzi rodzinne. Z mlekiem matki wyssaliśmy relacyjność i odcinanie się od sił natury i jej relacyjnego blasku grozi zbiorową depresją. To z kolei inne oblicze współczesnego świata - odcięcie od więzi niesie poczucie separacji i egzystencjalnego smutku. Jednocześnie wiem z doświadczenia towarzyszenia innym ludziom i obserwacji świata, że relacyjność funkcjonuje w dużej mierze jako przynależność, zaspokajanie potrzeb i przemoc w walce o posiadanie innego dla siebie. Wraz z potrzebą bycia z kimś pojawia się silne pragnienie, a także może pojawić się wewnętrzna pustka, która wydaje się, że może zostać zaspokojona jedynie przez więzi z innymi. Nic bardziej mylnego! Zdrowe głębokie relacje nie są możliwe bez wolności wewnątrz człowieka. Znaczy to, że miłość w rodzinie czy w grupie jest możliwa jedynie, gdy poszczególne jednostki wewnętrznie są wolne bądź są świadome faktu istnienia własnego wnętrza (sama świadomość własnego wnętrza to już krok milowy). Im więcej wolności wewnątrz, tym mniej manipulacji, kontroli, oskarżeń i ocen w relacjach.

Stadność. Co rozumiem przez ten termin? Chodzi mi o ślepą zależność, o nieświadome przywiązanie. Stadność to pewien aksjomat, wyrażający się w zdaniu: "bez was nie ma mnie, nie istnieję, nie jestem sobą". Chodzi o lęk, że nie przetrwam bez relacji z innymi. Instynkt nie myli się tu. Jednak nam chodzi o wzniesienie się na wyższy poziom rozwoju. Mianowicie o poznanie pewnej prawdy: im bardziej wolny jestem, tym bardziej kochający. Im bardziej niezależny, tym głębiej zależny. Cudowny paradoks! Dlatego też zapewne wielcy mistycy i nauczyciele zalecali samotność jako drogę wyzwolenia z okowów ślepego przywiązania. Paradoksy bowiem można poznać jedynie w zaciszu medytacji i refleksji. Zapewne na potrzeby tej analizy można rozróżnić dwie ścieżki duchowe:  droga poznania i droga współczucia. Pierwsza jest zapewne bardziej introwertyczna, druga zaś ekstrawertyczna (a w związku z tym bardziej relacyjna). Jednak zdaje się, że jedna bez drugiej istnieć nie może, a samotność jako stan wewnętrzny jest niezbędny dla podążania każdą ze ścieżek duchowych.
Samotnego człowieka nie można kontrolować. Ktoś, kto jest prawdziwie samotny, nie podlega grom i manipulacjom w relacjach. Jednym ze wspaniałych odkryć w tym życiu było rozpoznanie, że nie muszę nigdzie przynależeć. Tradycje duchowe pokazały mi, że mój dom to nie zewnętrzne obiekty, posiadana ziemia czy euforyczne przywiązanie do ziomków. Dom jest wnętrzem świadomości. Z niego zaś powstał cały wszechświat. Innymi słowy to, co niewidzialne wyprzedza widzialne. Mistrz Eckhart głosił, że odosobnienie jest istotą życia duchowego. W owym odosobnieniu poznajemy wspomniane wyżej Niewidzialne. Oddajmy głos Eckhartowi:

"Ponad wszelką miłość sławię odosobnienie. (…) Wynoszę je ponad miłość dlatego, że ta nakłania mnie do znoszenia wszystkiego ze względu na Boga, odosobnienie natomiast daje mi zdolność przyjmowania samego tylko Boga. Otóż ze zdolności przyjmowania wyłącznie Jego płynie korzyść znacznie większa, aniżeli ze znoszenia wszystkiego ze względu na Niego. W cierpieniu bowiem zawiera się jeszcze jakieś odniesienie człowieka do stworzeń, one są przecież jego źródłem, odosobnienie natomiast jest od nich wszystkich całkowicie oddzielone."
 Eckhart samotność odnosi do poznania Boga, który jest Źródłem wszystkich stworzeń. Mistycy od zarania dziejów głoszą tezy o charakterze introwertycznym: "poznaj samego siebie", "królestwo boże w was jest", "droga do nieba jest wewnątrz nas." C.G. Jung świetnie zauważył, że druga połowa życia człowieka jest znacznie częściej niż pierwsza drogą do wnętrza, drogą pytań egzystencjalnych i zwróceniem się w świat Ducha. Początek bowiem życia z perspektywy psychologicznej jawi się jako formowanie się ego przez kontakt najpierw z matką i z ojcem, a potem ze społecznością. To wszystko jest wspaniałym i pięknym procesem życia. Sam pracuję warsztatowo z grupami, gdzie zauważam, iż pozytywne doświadczenie więzi daje dziecku czy młodemu człowiekowi rozpoznanie, że kontakt z innymi może być niebywale przyjemny, a jednocześnie można odnaleźć siebie w innym (więź jako podstawa dla formowania się tożsamości). W drugiej zaś połowie życia człowiek sięga w głąb siebie, by odnaleźć istotniejsze znaczenie swojego życia. Tu otwiera się przestrzeń na religię, duchowość, sztukę, głęboką psychologię, sens itd. Stawiam hipotezę, że obie "jungowskie połowy życia" mogą się przenikać w różnych etapach życia.


Człowiek samotny to człowiek duchowy. Samotność nie oznacza braku relacji z ludźmi. Owy brak odniesień do innych nazwijmy tu osamotnieniem. Gdy człowiek zamyka się w pokoju, by nie być z innymi to oznacza osamotnienie. Samotność zaś oznacza stan wewnętrzny. Osamotnienie zdaje się jedną z dróg do odkrycia wewnętrznego skarbu samotności. Stan ten to bycie niezależnym i głębokie życie w kontakcie z samym Istnieniem (Bogiem, Jaźnią, Boskością). Tradycje religijne nie bez przyczyny mają w swym arsenale duchowym: pustelnie, czasy milczenia czy samotne medytacje, modlitwy. Nie jest możliwe odnaleźć siebie w tłumie. Tłum zawsze tłumi. Grupy mają niski poziom świadomości, bowiem ilość nieświadomych procesów w grupach jest nie do ogarnięcia przez światło świadomości. Wiem, co mówię z doświadczenia pracy z grupami. Praca ze zbiorowością na głębszym poziomie przynajmniej na razie zdaje mi się niemożliwa. Związane to jest z tym, że wspólne spotkanie z czymś głębokim, duchowym, numiotycznym zdaje mi się sprawą nieosiągalną w rozgadanej grupie. W milczącej obecności, gdzie wszyscy kierują się do wnętrza, gdzie każdy jest prawdziwie pięknie samotny jest to możliwe. Nie znaczy to, że odrzucam więzi z innymi jako nieistotne. Nie w tym rzecz. Chodzi o to, że akt świadomości jest jeden i jest on w rdzeniu jednego człowieka, tego konkretnego, którym jestem i trudno na ścieżce poznania dotknąć owej tajemnicy razem z grupą. Możliwe, że ścieżka współczucia, która widzi innych ludzi i stworzenia jako oblicza boskości jest odpowiedniejszą metodą dla wspólnotowego odkrywania tego, kim jest człowiek. Proszę pamiętać: snuję tu hipotezy.

Kiedyś napisałem niezwykły tekst. Miałem sen, że jestem w ciąży, a następnie moja świadomość żyła w przeświadczeniu, że zbliża się we mnie jakiś wewnętrzny poród. Było to związane z życiową zmianą (czułem, że muszę opuścić bezpieczeństwo wspólnoty religijnej), a jednocześnie ukazało mi na czym polega piękno duchowego stanu samotności:

"Dojrzałem. Czuję, że coś we mnie dojrzało. A nie przepraszam – NIC we mnie dojrzało.

Znany mistyk mawiał: brzemienny nicością. Oto ja – mężczyzna w ciąży. Noszę w sobie czyste Życie, które niebawem urodzę. Wypełniony jestem cały świętą miłością. Pełen łaski. Zroszony świętą Obecnością. Umysł czysty jak tafla jeziora. Niczego nie brakuje, wszystko jest. Niebawem porodzę córkę nicości, która nie zaspokoi żadnej z moich potrzeb. Po prostu, jak w przyrodzie samica rodzi młode i zajmuje się nimi, by przetrwał gatunek, tak ja porodzę nicość i nic nie przetrwa. Bezcelowo to robię. Właściwie samo się dzieje, ja tylko czekam w chwili obecnej na piękną nie-moją córeczkę…

Dojrzałem. Rozdaję na prawo i na lewo święte Życie. Niczego już nie oczekuję od nikogo. Pływam w tym wielkim oceanie brzemienny w niego samego. Cóż za absurdalna sprawa!

Rozdaję siebie wszędzie. I wszędzie siebie otrzymuję.

Idę na spacer."

Samotność jako poznanie Boga to doświadczenie, które rozbija fałszywą stadność zbudowaną na manipulacji i przemocy uwięzienia w brakach. W kontakcie z czymś głębszym okazuje się być ona jedynie iluzją; poszukiwaniem siebie na zewnątrz w świecie przedmiotów i odniesień z innymi. Po wejściu zaś w dom Istnienia, w serce Boga wszystko staje się przemienione. Bóg po takim porodzie jaśnieje wszędzie i nigdzie, nic nie trzeba już szukać. Nie trzeba łapczywie rzucać się na innych, by znaleźć samego siebie. Się znalazło, to co nigdy się nie zgubiło. Się :)