czwartek, 11 lipca 2019

Heretyk, płonący stos i wolność bycia tym, kim się jest!

To był czas, w którym pojawiło się kwestionowanie. Bardzo silne. Człowiek, którym byłem prowadził intensywne życie duchowe i religijne w zakonie. Modlitwa, służba innym, studiowanie teologii, filozofii, samego siebie, medytacja, praca wewnętrzna... Wszystko to stanowiło trzon tego, co nazywałem wiarą. Budowane solidnie. Krok po kroku. Najpierw w odcięciu od świata w ciszy kaplicy, lasu, pokoju. Potem w samym świecie, wśród wielu ludzi. Słyszałem przekazy wiary, poznawałem wtajemniczenie w sakramenty, w rozumienie Boga i świata. Uczyłem się wizji chrześcijańskiej do samych kości. Rozwijałem się. Wszystko niosło ogrom piękna i dobra, przemieniało od środka, transformowało osobowość i pozwalało odkryć sens życia, jednocześnie zaś przeczuwałem, że jest w tym coś jeszcze... I przyszedł czas. Dojrzało.

Kwestionowanie. Ostry kryzys związał mnie jeszcze bardziej z rzeczywistością, którą w religiach nazywano Bogiem. Ciemność przybliża do Niewidzialnego. Zresztą ludzie, którzy sporo w życiu przeżyli mogą albo skostnieć, zamieszkać w depresji, pogrążyć się w  upadku, kąpać się w beznadziei albo wyjść z tego odmienieni Światłem Prawdy.

Kwestionowanie. Wątpienie. Doszedłem do punktu, gdy musiałem opuścić katolicki świat, bowiem przestał odpowiadać na ważne pytania, a nawet więcej - stawiał pytania tak nieadekwatne i dziwne, że trudno było się w tym odnaleźć. Dwa lata próbowałem odbudować wewnętrzną, chrześcijańską budowlę. Bezskutecznie. Wielu światłych ojców i matek duchowych próbowało mi pomóc. Jednak żadne próby korekty we mnie czy wskazówki odnośnie tego, co powinienem zrobić, nie pomagały. Jedynie jeden ojciec jezuita otarł się o sedno subiektywnej, wewnętrznej prawdy, która budziła się we mnie: odkryłeś wolność, to dobrze. No tak. Przełożeni chcieli, żebym z tą wolnością wrócił na dawne tory. Jednak coś wewnątrz nie potrafiło się na to zgodzić. Odpuściłem. Stąd pojawiła się droga samotna. Hairesis.

Miałem wrażenie jakby ogień płonął we mnie. Gdy pojawiałem się wśród ortodoksyjnych chrześcijan (strzegących swoich przekonań jak warownej twierdzy) widziałem jak bardzo nie lubią tego, co się ze mną dzieje. Jednego razu zrozumiałem, że ów ogień jest żarem stosów płonących w dawnych czasach. Tam, gdzie w ramach systemu religijnego zjawiał się ktoś, kto był inny, wierzył inaczej, miał inne poglądy, inne doświadczenie, tam musiał liczyć się z wykluczeniem. W pewnych czasach wykluczenie dotyczyło wygnania, torturowania, spalenia czy po prostu zszargania dobrego imienia tego-kogoś-innego. Wraz z rozwojem demokracji i dobrodziejstwem modernizmu (moralność, sztuka, religia zostały rozdzielone, co przyniosło wolność jednostce) taki układ przestał być powszechny. Jednak wśród dużych religii ciągle istnieje schemat myślenia my-oni, który zresztą jest naturalnym dorobkiem ewolucji stadnej homo sapiens. Wyobraźmy sobie, że jeszcze nie tak dawno - kilka tysięcy lat temu - do przetrwania konieczne było, by trzymać się grupy, jej przekonań i  jej zwyczajów. Wygnanie oznaczało niechybną śmierć. Dziś wygnanie z danej grupy nie oznacza bezpośredniej śmierci biologicznej. Jednak zdecydowanie może dotknąć śmiercią psychiczną. Wystarczy popatrzeć na dzieci odrzucane przez własne rodziny, jak zniszczone jest doświadczenie self i jak sporo czasu, energii i mądrości potrzeba, by odnalazły dom we własnej psyche.

Dziś kocham i podziwiam Lutra, Kalwina, Giordano Bruno, katarów, gnostyków itd. Oni wszyscy niosą mi pociechę wolności. Mówią o tym, że pluralizm może być wartością i INNY nie jest gorszy. Augustyn z Lutrem połączeni węzłem małżeńskim. Ortodoksja nie może istnieć bez herezji, i odwrotnie. Dobra religia ma dobre herezje. Religia zaś, która daje przestrzeń na doświadczenia subtelne i transpersonalne to taka, która potrafi wytrzymać napięcie na linii ortodoksja-herezja. Weźmy dla przykładu religię judaizmu ze Starego Testamentu. Kapłani kontra prorocy, a dojrzalej - kapłani i prorocy we wspólnej drodze. Kapłaństwo utrzymywało tradycję, stabilność, porządek społeczny, zaś prorocy nieśli doświadczenie żywej zmiany i autentyczności. Jedno nie istnieje bez drugiego. Jak 'długość' istnieje tylko dlatego, że egzystuje też 'krótkość', tak: ortodoksja istnieje, bo jest możliwa herezja.

Heretyk. Otrzymałem taką łatkę. I niedługo trwało nim odczułem, co znaczy dla głównego nurtu, iż ktoś nim jest. Jeśli miałem odwagę, żeby iść taką drogą to musiałem się liczyć z tym, iż stracę powszechnie dobre imię, akceptację i miłość u wielu ludzi. Tak było. Jaka to była ulga! Okazało się bowiem, że wielu ludzi religijnych nie kochało mnie takim, jakim jestem. Oni kochali rolę społeczną, którą nosiłem na sobie. Kochali personę. W religii, która nie lubi żywego doświadczenia i inności, pozory są bardzo istotne. Strój kapłana to on. Jego modlitwy na oczach ludu to on. Jego słowa pobożne w świątyni to on. Odkryłem, że dla wielu ludzi byłem ważny jako przedstawiciel religii, w którą wierzyli. Oczywiście nie dla wszystkich. Jednak niebywałe jest jak współcześni wierzący ciągle potrzebują projekcyjnych wzorców w zakonnikach, w kapłanach, w "wyjątkowych postaciach". W sumie rzecz jest naturalna, jednak zaskoczyło mnie to mocno. Jung kiedyś miał powiedzieć: "Psychologicznie rzecz biorąc, ludzkość w gruncie rzeczy znajduje się jeszcze ciągle w okresie dzieciństwa. Ogromna większość ludzi potrzebuje autorytetu, przywództwa i prawa." (C.G. Jung Archetypy i symbole).

Heretyk. Greckie słowo hairesis oznacza wybór. Wybrałem. Z wyborem wiąże się wolna wola, czyli możliwość decydowania, a to samo w sobie jest już pewną formą wolnością. Bycie wolnym to przepiękny ideał i stan ducha. Możliwe, że w tym kontekście bycie tzw. heretykiem to motor napędowy do zmian dla religii. Heretycy wszystkich wieków mieli niebywałą siłę, by iść za własnym doświadczeniem. Uczą mnie wolności. Dlatego tak bardzo ciągnęło mnie np. do Lutra i jego mądrego podążania za innością i pragnieniem, by odmienić świat. Odwaga i wolność.

Na studiach z teologii przyciągnął mnie temat dogmatu katolickiego o piekle. Zbadałem go wnikliwie, również w ramach pracy magisterskiej. Oczywiście w wymiarze egzystencjalnym (motyw cierpienia) czy etycznym (możliwość wyboru zła) ten religijny pogląd ma swoje znaczenie i dużą wartość. Odkryłem jednak coś jeszcze. W wyniku wnikliwego badania siebie, ludzi, którym towarzyszyłem i tradycji chrześcijańskich zauważyłem niebywały lęk, który kryje się za tą ideą. Piekło jako kara to bardzo mocne karzące superego religijne, które nieświadomie zabrania cieszyć się życiem, seksem, przyjemnością, wolnomyślicielstwem, swobodnym badaniem świata itd. Gdy supeł tej idei zawiązany w mojej psyche w młodości, rozwiązał się w czasie studiów - otworzyłem się na świat, na nowe idee, na inności i na nowe doświadczenia. Od tego czasu obawiano się w ramach chrześcijaństwa tej inności, choć jednocześnie czułem szacunek i proszono mnie, by wybrał czy zostaję w ramach zastanego systemu czy odchodzę. Usłyszałem któregoś dnia, gdy zastanawiano się czy powinienem został kapłanem katolickim: "jak chcesz być sługą jedności z tym wszystkim, co czytasz i co mówisz?". Hmm... Kilka lat temu napisałem w ciszy swojego pokoju taki tekst:


"Bezpieczeństwo kontra wolność.

Mam wierzyć w co mi każą. Mam. I koniec. Nie jestem sługą jedności, gdy kwestionuję w co ludzie wierzą. Mam siedzieć cicho. Patrzeć jak ludzie się męczą ze swoimi religijnymi, dogmatycznymi pomysłami. Przedziwne. Nauczani nieszczęścia. Ślepo, na pamięć. Wiedzą, co robić. Cierpią, ale idą w to, bo przedstawiono im sens tego wszystkiego.
Badam sprawę jak mogę wnikliwie. Rozpadają się we mnie wszystkie struktury myślowe, zbitki toż-samości. Ból to niewyobrażalny. Tracę grunt pod wszystkim. I co się okazuje? Nie zginąłem. Nie przepadłem w nicości. Wręcz przeciwnie. Jestem tak wolny, współczujący i samotny. Nic mnie nie definiuje. Jestem, w którym nie ma żadnego ja. Wszechświat nie kręci się wokół mnie. Nie jestem słońcem wokół, którego fruwają planety.

Mam wierzyć w co mi każą. Odkrywam bezkres i wolność od definicji, którą jestem najpierwotniej. Ale mam siedzieć cicho. Pojawiam się, a ludzie czują zagrożenie. Diabeł się zjawia przed ich oczyma.

Kwestionuję. Świątynia, kult, kapłani, pieniądze. Masz za to pełną miskę jedzenia. Słyszę w odpowiedzi. I dociera do mnie głębiej: nie prawda się tu liczy, a organizacja, porządek, stabilność.

Wykład. Mowa o Jezusie. Wątpliwości jakiegoś rabina. Wykładowca. Jeśli ma się dach nad głową i miskę pełną jedzenia nie tak łatwo szukać prawdy. Po raz kolejny uderza.

Niebezpieczne to  całe kwestionowanie jak cholera. Inaczej nie umiem. Wolności niezmierzona!"


Heretyk dojrzewał aż dorósł. I musiał iść inną drogą. Bezpieczeństwo, które gwarantowała mi instytucja religijna zastąpiłem Życiem i jej tysiącem smaków. Mogłem wybierać, stałem się wolny. Dziś nie jestem wrogiem religii. Wręcz przeciwnie. Uważam, że dla wielu ludzi może być wspaniałą drogą do rozwoju, do przebudzenia, do prawdziwego życia. Jednak religia bardzo opornie reaguje na procesy zmian, a jeśli chce stać się dla współczesnego człowieka motorem rozwoju, musi poddać się przemianom.

Chciałbym oddać głos Wojtkowi. Jego doświadczenie pokazuje jak marnie wygląda religia w polskim społeczeństwie:

"Jestem heretykiem, to cena za szczerość i otwartość przed Bogiem w sakramencie pokuty i pojednania. Spowiedź generalna przed ślubem miała być wartościowym doświadczeniem miłosierdzia bożego, miałem się oczyścić i zacząć nowy etap w drodze przez życie z Bogiem. Mimo trapiących mnie od dłuższego czasu wątpliwości pragnąłem podejść do sprawy tak uczciwie jak tylko się da. Spowiednikowi zwierzyłem się z moich wątpliwości, co do wiary w świętość Kościoła (warunek wiary), nie podzielam bałwochwalczego kultu Maryi (mimo że jest dla mnie wyjątkową i świętą kobietą). Przestałem traktować Biblię jako jedynie słuszną świętą księgę, która ma mi wskazywać dokładnie co mam robić w życiu. Liczyłem na wyrozumiałość, pokrzepienie, umocnienie i wyjaśnienie niektórych kwestii. Niestety w zamian za moją szczerość otrzymałem burę od księdza. I ostrzeżenie, co prawda nie wprost, że jeśli się nie nawrócę, nie zmienię myślenia to zbawienie mnie ominie. Myśleć nie powinienem w ogóle lecz ślepo wierzyć w dogmaty inaczej zostanę poza Kościołem. Po prostu się zamknąć, nie zadawać pytań, nie wątpić, zapomnieć o tym co boli i żyć jakby nic się nie stało. Ale niestety stało się i to boli (ale to na inną rozmowę). To jednak nie było wcale ważne. W ogóle nie było ważne to z czym przyszedłem do kratek konfesjonału, jedyną słuszną rację oraz głos miał duchowny. 
Kapłan jedynej słusznej religii oczywiście udzielił rozgrzeszenia, jednak znanej mi radości i wolności, pokoju nie zaznałem. Od kratek odszedłem przybity, zdruzgotany i smutny. Zamiast uzyskać odpowiedzi zrodziło się jeszcze więcej pytań. No bo jak to w końcu jest? Możesz wyzywać, bić i gwałcić żonę, kraść, kombinować, kłamać ale jak wierzysz w dogmaty to jest wszystko w porządku? A jak szanujesz małżonkę, starasz się być dobrym człowiekiem, jesteś uczciwy, wrażliwy, wyrozumiały ale jeśli nie wierzysz w dogmaty to bój się Boga. 
Po spowiedzi mimo tego że prawo pozwalało to nie potrafiłem przystąpić do Eucharystii. Po prostu nie potrafiłem, nie miałem siły... 
Przygotowania do ślubu katolickiego też mogę podsumować jako spłycenie wszystkiego do kwestii seksu i rozmnażania się. Szacunek do kobiet, miłość, wrażliwość, dialog, komunikacja, partnerstwo, teologiczne znaczenie małżeństwa zostało ograniczone do minimum... No bo przecież to nie istotne, najważniejsze jest to aby mężczyzna miał wytrysk w drogach rodnych kobiety. No i wierzył w dogmaty.
Oczywiście seks też został ograniczony tylko do reprodukcji, a budowanie więzi, bliskości pominięte. A radość ze zbliżenia, seksualności?  Nie godna wspomnienia... 
Gdyby nie te nauki to oczywiście nie widziałbym że mam ukochanej osoby nie zdradzać, nie ranić, nie przekazywać życia... Otóż nie drodzy kapłani. To nie wynika z wiary, czy z nakazu Kościoła ale z faktu że po prostu jestem człowiekiem.
No i ostatni fakt, który coraz bardziej oddała mnie od Kościoła Katolickiego. Drugi chrzest to ekskomunika a pedofilia księży to propaganda lewicy. Ksiądz który szuka Boga jest wyrzucony i pozbawiony środków do życia, a ten który niszczy życie najmniejszych może liczyć na bezproblemowe życie, tylko miejsce zamieszkania musi zmienić." (podkreślenia R.W)


Rozwojowa linia religii napotyka w Polsce na opór przed zmianą. Kończy się społeczne władanie kościoła nad duszami ludzkimi. Traumy narodowe odzywają się co chwila. Jednak kościół nie umie z łagodnością, z mądrością i z miłosierdziem pochylać się nad sprawami w wolnej Polsce, będąc dobrym terapeutą czy duchowym przewodnikiem w sytuacji budzenia się demonów z przeszłości. Raczej zabrania, karci, wydaje teksty potępiające, osądza, gania... Brakuje duchowych przywódców na nowe czasy, gdy nie ma już okupanta i wroga na zewnątrz. I okazuje się teraz, że wrogowie są, ale wewnątrz religii. Ukrywanie pedofilii, kolesiostwo, pieniądze, zadarte nosy... Z nadzieją przyglądam się temu, co się dzieje. Oby ortodoksja otworzyła się na herezję, i odwrotnie. Małżeństwo tych dwojga rozpędzi motor zmian i wprowadzi energię w transformacje, które zajść muszą, by zinstytucjonalizowana religia mogła ostać się w społeczeństwie. A jest ona według mnie ciągle ważną częścią życia społecznego...