poniedziałek, 24 grudnia 2018

Co świętujemy w Boże Narodzenie?

Boże Narodzenie. Przedziwny czas. Budzi mnie do namysłu, do zdziwienia, do bliżej nieokreślonej wewnętrznej czci dla tego wyjątkowego czasu.

Od kilku dni rozmyślam nad symbolami, które narzucają się tu i ówdzie. Choinka, kolędy, rodzinny czas, światło, przesilenie zimowe, rodzący się Chrystus, opłatek... Nieświadomość z niebywałą odwagą i delikatnością dotyka mojej świadomej uwagi w tym czasie i zaprasza nie tylko do refleksji, ale i to pewnej formy uczestnictwa w tej magicznej liturgii. Co mówią mi te święta? O co w nich chodzi? Dlaczego tak wielu ludzi świętuje w tym czasie? 


Pytanie "dlaczego" z jednej strony kieruje mnie w poszukiwanie historyczno-społecznych przyczyn tych świąt. Oto kilkanaście wieków temu wczesne chrześcijaństwo spotkało się z kulturą rzymską. Jeśli chcielibyśmy tu powiedzieć językiem relacyjnym, co wydarzyło się między nimi to zaiskrzenie wydaje się być odpowiednim słowem. Rzym i chrześcijaństwo splotło się ze sobą i położyło podwaliny (razem z Grekami) dla rodzącej się cywilizacji europejskiej. Prawdopodobnie koło III/IV wieku rozpoczyna się chrześcijańskie świętowanie narodzin Jezusa Chrystusa. Zdaje się, że 25 grudnia był świętowany przez Rzymian jako święto boga słońca. Chrześcijaństwo, które w czwartym wieku naszej ery stawało się coraz bardziej powszechne w cesarstwie ochrzciło solarne bóstwo, które od wtedy "stało się" Chrystusem - wschodzącym słońcem, które przez wcielenie zamieszkało pośród ludzi, by pokonać ciemność ludzkiego życia. Symbol ten, choć w duchu chrześcijańskim ma swoją własną teologię, przyjął się w kulturze europejskiej i po dziś dzień w różnych formach żyje w świadomości zachodnich społeczeństw. Współcześnie Boże Narodzenie niekoniecznie musi oznaczać osobistego związku jednostki z jakimkolwiek wyznaniem chrześcijańskim. Przedziwne jest, że świętowanie Bożego Narodzenia to swoisty taniec różnych metafor, które splatają się ze sobą, asymilują bądź ścierają się wzajemnie. Kultury przenikając się ze sobą dokładały coraz to nowe symbole czy zmieniały ich znaczenie. I w ten sposób np. w Polsce mamy na święta choinkę, która prawdopodobnie pochodzi z XII wieku od germańskich ludów.

Na pytanie: "dlaczego" tak wielu ludzi świętuje w tym czasie, można odpowiedź w jeszcze inny sposób. Mianowicie można postawić pytanie o cel tego świętowania. Dla czego ludzie świętują? Co świętują? Co jest celem obchodzenia tych świąt? Jakie wartości uwidaczniają się w czasie świąt? Jakie postawy w tym czasie człowiek kultywuje i wzmacnia?


Jeśli przyjmiemy postawę empiryczno-fenomenologiczną, czyli będziemy badać to, co widać we współczesnej kulturze, zauważymy bogactwo symboli i znaczeń, które pulsują w naszych domach. Przystrojenie choinki, składanie sobie życzeń, gotowanie potraw, spotkania wśród bliskich, śpiewanie kolęd, przebaczanie sobie wzajemnie dawnych urazów i win, puste miejsce przy stole, łamany opłatek... Wszystko to niesie ogrom znaczeń i sensów! Żyjemy w nich, oddychamy nimi, jednak nie zawsze jesteśmy świadomi, co tak naprawdę robimy. Zadziwiające jest to, że końcówka grudnia to czas zimowego przesilenia. Dzień od tego momentu staje się coraz dłuższy, noc będzie się skracać. Wigilijny stół, w którym zbierają się bliscy, światło lampek na choince, rozświetlone twarze ludzi, którzy zajadają przepyszne potrawy... Światło w ten dzień zwycięża nad wszechogarniającą ciemnością. Ciemność ta wcale nie musi oznaczać jedynie moralnego zła. Może oznaczać np. nieokreśloność, chaos, nierozróżnioną jednię, nudę szarej egzystencji czy pustkę związaną z brakiem głębokich relacji czy z brakiem kontaktu z własnym wnętrzem. Przy stole może rodzić się nowa jakość bycia. Więc... Symbol ten przemawia do mnie, iż jeśli wejdę w to, co proponuje mi tu wydarzająca się nieświadomość, mogę zostać przemieniony. Symbol zwyciężania światła nad ciemnością oznacza zwycięstwo duchowych wartości tj. rodzinne więzy, pokój, uczciwość, bliskość, bycie-dla-innych, hojność (podarunki), radość nad szarością i nudą nie-urodzonej egzystencji.

Carl Gustaw Jung wyróżniał trzy momenty czy też rodzaje narodzin, które występują w życiu jednostki. Po pierwsze człowiek rodzi się cieleśnie. Ciało niemowlęcia staje się odrębne od matki i przez jakiś czas wzrasta. Następnie człowiek rodzi się jako ego, jako ja, jako konkretna tożsamość. Jung opisuje swoje własne doświadczenie związane z narodzinami ja. Oto jako dwunastoletni chłopiec nagle doświadczył odkrycia, że jest odrębny. Odkrył, że on to on. Ja to ja. Zdziwienie istnienia. Sam pamiętam swoje wczesnomłodzieńcze doświadczenie, gdy nagle dotknąłem tego, że jestem sobą. Przedziwne! Trzecie narodziny w życiu człowieka, to czas budzenia się, odkrywania w sobie Źródła, Boskości, wewnętrznej Jaźni. Jung twierdził, że większość ludzi ma możliwość doświadczenia narodzin Ducha w drugiej połowie życia. Wtedy też człowiek zauważa, że nie jest tylko swoim własnym ja. Przy odrobinie szczęścia, jakiejś duchowej praktyce czy przy sprzyjających okolicznościach dorosły człowiek może odkryć własną Głębię, duchową naturę swojego życia, cel i początek egzystencji.

Myślę, że Boże Narodzenie dotyka trzech rodzajów narodzin. Po pierwsze świętujemy narodziny konkretnego człowieka - Jezusa Chrystusa. Cielesne narodziny to rzecz niebywała. Ci, którzy doświadczyli narodzin dziecka we własnej rodzinie wiedzą jaka radość i świeżość dotyka ludzi w związku z narodzinami. Drugie narodziny, czyli powstanie tożsamości (ego) to w perspektywie konfesyjnej; narodziny wielkiego człowieka - Jezusa Chrystusa - osobowości, która wniosła sobą do świata niebywałą ekspresję duchową i wartości, na której zbudowana jest nasza cywilizacja. Każdy z nas na swój niepowtarzalny sposób nosi w sobie tęsknotę i pragnienie pozostawienia po sobie śladu czy też zbudowaniu czegoś dobrego w świecie. Narodziny duchowe pokazują, iż ten narodzony Jezus przynosi ze sobą Obecność, która jest Obecnością w każdym człowieku. Paradoksalnie! Człowiek pokazuje, iż Bóg mieszka w człowieku. Oto radość tej nocy! Człowiek nie jest tylko i wyłącznie swoim ciałem, swoim imieniem, swoją historią, swoją osobowością, swoimi osiągnięciami itd.. Człowiek pochodzi od Boskiej Obecności i nią jest w swojej Esencji. Religia, która zapomina o tym doświadczeniu i o tym, że służy samemu wnętrzu człowieka, przenosi, projektuje własną duchową naturę na konkretną jedną osobę, rytuał czy sposób świętowania. Moc Chrystusa to nie tyle moc osoby, a raczej moc wewnętrznej boskiej natury każdego człowieka, który w niej żyje, porusza się i jest. Znaczy to, że poznanie swojej wewnętrznej jaźni, wewnętrznego Chrystusa (w języku chrześcijan), samego rdzenia boskości to istota i serce tych świąt.

Świętowanie narodzin napawa mnie podziwem i przedziwnym zdumieniem. Narodziny z ciała, narodziny ego, narodziny Ducha... Dziwy same.

Boże Narodzenie niesie jeszcze wiele wspaniałych treści i symboli, ale idę już przygotować się do wigilii. Gloria in excelsis Deo!

"Wielkie zdziwienie: wszelkie stworzenie,
Cały świat orzeźwiony;
Mądrość Mądrości, Światłość Światłości,
Bóg-Człowiek tu wcielony."


piątek, 21 grudnia 2018

Zachodni zanik religii, cudowna nieświadomość i... żywe doświadczenie


Niełatwe tematy są jak ekstremalne wyprawy. Przygotowanie do wyprawy trwa jakiś czas. Trzeba być w formie i mieć czas, by zająć się czymś niełatwym, co wymaga wspinania się czy zmagania z trudem. Od jakiegoś czasu chodzi za mną temat chrześcijaństwa i jego kryzysu w kryzysu w kulturze. Zapewne dotyka mnie on mocno ze względu na osobiste doświadczenia, ale również przez obserwację świata, w którym dane mi żyć. Od kilku dni widzę, że tekst już dojrzewa we mnie, więc pora wyrazić go w literach i zdaniach.

Truizmem jest stwierdzenie, że współczesne chrześcijaństwo przeżywa kryzys. Sekularyzacja, niechęć do religii, wzmocnienie autonomii i wolności jednostki sprawiają, że kościoły w Europie przeżywają kryzys. Trudności przeżywa Kościół w Polsce. W tym tekście chcę zająć się analizą tego, dlaczego współczesny dyskurs katolicki nie jest atrakcyjny. Spróbuję odpowiedzieć na pytanie: dlaczego katolicka żywotność symboli, rytuałów i znaczeń słabnie w kulturze. Spróbuję pokazać, co najpiękniejszego w chrześcijaństwie zostaje zapomniane.

Ostatnio poczytuję "W poszukiwaniu Graala" Richarda Rohra, katolickiego zakonnika, który z niebywałą przenikliwością analizuje współczesną kulturę, kryzys kościoła i proponuje ponowne odczytanie dawnego mitu o poszukiwaniu Graala (godne polecenia!). Rohr z niebywałą ostrością pisze o kulturze Zachodu, iż utraciła kontakt z duszą, a wraz z nią utraciła więź z naturą, z mitem i ze znaczeniem religijnym, która jest sercem religii. Franciszkanin wskazując na kryzys instytucji kościoła katolickiego mówi o implozji metafory na rzecz rozumu, twierdzeń logicznych i poprawności etnocentrycznej. Wszystko to jest otoczone iluzją kontroli i panowania. Mamy prawdę, a wraz z nią monopol na jej przekazywanie. W dawnych kulturach wiedzieliśmy: to mity, baśnie, sensy żyją nas samych. To nie ludzka społeczność miała mity, to mity "posiadały" społeczności. Ludzie rodzili się w jakimś micie i go asymilowali czy dialogowali z nim/w nim. W pewnej mierze to mit był pierwszy od człowieka, tak jak nieświadomość (czymkolwiek jest) wyprzedza ludzką świadomość. Dziś wszystkie mitologiczne opowieści traktujemy trochę jak fantastyczne bajki dla dzieci, które w najlepszym wypadku należy znać, by okazać się człowiekiem wykształconym w odpowiednim gronie czy po to, by opowiadać dzieciom.

Innym problemem jest zastyganie metafor. Chrześcijaństwo wraz swoim rozwojem coraz bardziej kostniało i mroziło w puste schematy żywe doświadczenie, a z nim metafory. Dlatego też od czasu do czasu w łonie religii zinstytucjonalizowanych, na ich obrzeżach czy w podziemiach powstawały żywotne ruchy pobudzające stygnące struktury (np. wspólnoty gnostyckie, Luter i protestantyzm czy katarzy w chrześcijaństwie). Przykładem może być uczta eucharystyczna, za którą kryje się bogactwo symboli, a wraz z nią siła nieświadomości, która swoją mądrością wzbudzała przez wieki zachwyt, uwielbienie i generowała cykle przemian w człowieku. Jak stwiedza R. Rohr: "rozcieńczyliśmy całą ideę i stworzyliśmy antyseptyczą karykaturę oryginału, którą umieściliśmy na ozdobionych białymi koronkami ołtarzach". Msza w wydaniu dzisiejszym jest raczej świątynnym rytuałem i odprawieniem pewnego religijnego obowiązku. Bogactwo symboli, w których niegdyś ludzie mogli się kąpać jak w morzu, dziś zastąpione jest tanim moralizatorstwem, nakazywaniem czegoś, wzbudzaniem sentymentalnych uczuć czy przepisywaniem recept na wszelkie bolączki i cierpienia (marketing religijny). Symbol picia czyjejś krwi, który oznacza przyjmowania mocy od kogoś czy czegoś zastąpiono racjonalną poprawnością i zamknięciem na pierwotne, spontaniczne doświadczenie.

Wiem o czym piszę. Próbowałem przez dwa lata po doświadczeniu wewnętrznej przemiany odnaleźć się w religijnym, świątynnym dyskursie. Bezskutecznie. Symbole, mity i siła życia widziane były w literaturze, w przyrodzie, w improwizacji ruchowej, w sztuce... A jednak w kościele rzadko zdawało się, bym brał udział w czymś numiotycznym, przemieniającym, dającym poczucie głębokiego sensu. Dlaczego? Zdaje mi się, że w samej wspólnocie zauważyłem przedziwną implozję życia symbolicznego i tłumienie nieświadomości, mówiąc językiem psychologii. Do tego kapłan z zapleczem teologicznym, który określa, wie i orzeka, co można przeżywać, czego zaś nie. Kontrola nigdy nie może przemienić niczego.  Rohr tak mówi o zastyganiu metafor:

Religijna idolatria chroni metafory z takim zaangażowaniem, jakby to one były produktem końcowym. Paliliśmy ludzi na stosach, ponieważ nie akceptowali właściwej metafory. Wykluczamy innym ze współuczestnictwa w uczcie, na którą zaprosił wszystkich Jezus, tylko dlatego, że nie mówią tak jak my. Kiedy religia myli metaforę z rzeczywistością, zaczyna zmieniać się w coś mechanicznego. Tajemniczy i osobisty Bóg przekształca się w automat do sprzedaży przekąsek, a naszym zadaniem jest wciskanie właściwych guzików.

Rohr operuje w swoim dyskursie wokół trzech aspektów rzeczywistości: ciało, dusza, duch. Jest to biblijna antropologia, która nie dzieli człowieka na części, lecz widzi go w różnych aspektach. Ciało jest aspektem materialnym, naszą codzienną najprostszą percepcją. To świat przedmiotów, zadań do wykonania i logiki z prozą codzienności. Można powiedzieć w języku psychologii procesu, że jest to uzgodniona rzeczywistość. Wszyscy ludzie godzą się na to, ze mają dwie nogi, że dobrze jest zjeść obiad i że dwa plus dwa to cztery.
Następnie Rohr za Biblią mówi o aspekcie duszy. Jest ona związana z przyrodą, z mitami, z baśniami, z metaforami. Jest bliska kobiecemu aspektowi życia. Zakonnik posługuje się tu terminologią C. G. Junga (pierwszy raz widzę, żeby katolik tak bardzo zrozumiał myśl głębokiej psychologii). Dusza to również świat snów, wizji i znaczeń, które nadają smak i sens życiu człowieka. Dusza to ścieżka inicjacji w życie młodzieńcze, w kobiecość czy w męskość, w dorosłość, w starość itd. Dusza to jakby części nas samych i naszych wspólnot, które nie są oczywistością na pierwszy rzut oka. Wymagają spotkania, dialogu, relacji i uważności w pracy wewnętrznej.
Zaś duch rozumiany jest jako rzeczywistość niezwiązana z obrazami, z dzianiem się,. Duch to esencja istnienia, jedność absolutna, święte świętych. To czysta transcendencja.

Rohr stwierdza, iż współczesna religia próbuje panować nad duszą. Jednak nie jest to możliwe. Człowiek ze swoją ego-świadomością nie jest w stanie zapanować nad potężnymi siłami duszy (siłami nieświadomości; głębokie treści wypływające z głębi zbiorowej psyche, w której każdy człowiek uczestniczy). Znaczy to, że dawnej religie  dawały człowiekowi przestrzeń na poddawanie się tym siłom i ich integrację z codzienną rzeczywistością (ciało). Dziś religia boi się duszy, a wraz z nią natury, kobiecości, seksualności, baśni itd. Z perspektywy czasu widzę, że jako młody zakonnik pływałem w tym, co nazywamy duszą. Medytowałem, śniłem, szedłem za poruszeniami... Miałem na to przestrzeń w zaciszu klasztoru. Przepiękny i przemożny jest świat symboli. Jednak wraz z pogłębieniem studiów teologicznych zauważyłem, że zmienia się mój status. Miałem się przygotowywać do stania się kapłanem, czyli kimś kto kontroluje ludzkie doświadczenia i określa, co można, a czego nie. Pamiętam wielką liturgię z kardynałem w jednej ze świątyń. Pompatyczne pieśni, wzniosłe słowa, dym z kadzidła, a ja więcej sensu i miłości znajduję w mrocznym lesie, w spotkaniu z obolałym bliźnim czy w męskiej rozmowie z braćmi niż w całym tym liturgicznym spektaklu.

Inna sprawa! Wraz z zanikiem duszy i jej ruchów, znika również postać ojców, do których można by pójść z własnym doświadczeniem. Współcześni religijni ojcowie są strażnikami moralności i obrońcami swojej rdzennej, plemiennej religii. Oddajmy na chwilę głos amerykańskiemu zakonnikowi:

Spotkałem w życiu kilku cudownych osób, które pełniły wobec mnie rolę ojca. Jedną z nich był kardynał Joseph Bernardin z Chicago. Kiedy był arcybiskupem wzywał mnie do siebie i pokazywał stertę skarg, jakie dostawał na mnie. Spodziewałem się najgorszego. On jednak powtarzał: "Poprosiłem mojego teologa, żeby na to wszystko spojrzał i... ufamy ci". Miałem wtedy dwadzieścia osiem lat i aspirowałem na wojownika i maga. Ale on dał mi przestrzeń. Rozpiął pode mną sieć i mówił: "Ty i ja trzymamy się razem".

Ojciec, strażnik czy mędrzec pełni w religiach tę niebywałą rolę, iż wprowadza młodych poszukiwaczy duchowych w doświadczenie. Uczy jak się w nim poruszać, oferuje obecność i wsparcie. Jednak nie nakazuje i nie moderuje tego, jak należy doświadczać. Wie, że każdy adept ma własną ścieżkę. Tymczasem współczesna religia oferuje inicjację w moralność, w poprawność, w wierność swojej tradycji, w bycie posłusznym i w bycie porządnym. Przystrzyżenie pazurów nie przemieni żadnego tygrysa. Stanie się on bezpieczny, ale bez żadnej mocy, która zdolna byłaby zmieniać świat, a nie tylko go konserwować. A młodzi ludzie potrzebni są światu jako moc do przemieniania świata, nie zaś jako grzeczne dzieci. Ktoś, kto w młodości nie miał przestrzeni, by poczuć własną moc, na starość w zgorzknieniu będzie nadal krzyczał o tym jak niegrzeczni są młodzi ludzie (projekcja) i jak świat stacza się w apokaliptyczne dno.

Na jednym ze spotkań w nurcie psychologii procesu poddałem się pewnemu doświadczeniu. Oto zacząłem poruszać się jak mag miotający ognistymi kulami, które rzucane w konkretnym kierunku przemieniały świat. Nie ja byłem twórcą tych kul i tego ognia. Poddałem się przemożnemu doświadczeniu, które nadało blask mojemu młodzieńczemu pragnieniu, by świat się przemieniał, wzrastał i ewoluował. Smutne jest to, że religia katolicka - ta potężna i cudowna siła - nie ma dziś w sobie ani przestrzeni ani chęci podążania za procesami świata. Pełni raczej rolę zachowania tożsamości narodowej i wsparcie w codziennych trudach jak pocieszna, słaba matka. W najlepszym wypadku pocieszy i przytuli. Czy chodzi o to, żeby kogoś winić za taki stan rzeczy? Nie. Chodzi o świadomość tego, co się dzieje w kulturze. Zdaje się, że kostnienie religijne to również normalny i naturalny proces w kulturze. Kilka tygodni temu na jednym z wykładów o C.G. Jungu rozmawialiśmy o zbiorowej nieświadomości i jej tendencji do tematyzacji i dogmatyzacji doświadczenia religijnego. Jest to naturalny proces. Zdaje się jednak, że religie mogą obumierać, gdy czynnik kostnienia jest zbyt mocny, a zanik autentycznego doświadczenia staje się intensywny. 

Być może wspomniany już badacz psychologii i symboli C. G. Jung wie, o co chodzi z kryzysem duchowym:

Chodzenie do kościoła z wolna stawało się dla mnie męczarnią, ponieważ głośno - chciałby się niemal powiedzieć: bezwstydnie - prawiono tam o Bogu, o tym, co zamierza, o tym, co robi. Napominano tam ludzi, by wzbudzili w sobie takie uczucia, by wierzyli w taką tajemnicę, o której wiedziałem, że jest jak najbardziej wewnętrzną, najintymniejszą pewnością, i że żadne słowo nie może wyrazić i zdradzić. Mogłem stąd wysnuć jedynie wniosek, że widocznie nikt nie zna tej tajemnicy, nikt, nawet sam pastor. W przeciwnym razie nigdy by się nie odważył publicznie rozprawiać o tym, co boskie, profanując niewysłowione uczucia niesmacznymi sentymentalizmami. (C. G. Jung , "Wspomnienia, myśli, sny" )

Napisał to człowiek na wskroś religijny, który nie odnalazł w zorganizowanej religii przestrzeni na żywe, głębokie doświadczenie, które łączyłoby go nie tylko z własnym narodem czy kościołem, ale z całą ludzkością i zbiorową nieświadomością. A tak C.G. Jung pisał o swoim młodzieńczym doświadczeniu "wyjścia poza tradycję":

"Zebrałem w sobie całą odwagę, jakbym miał co najmniej wskoczyć w ogień piekielny, i pozwoliłem popłynąć myślom: przed moimi oczyma stanęła piękna katedra, nad nią błękitne niebo, a wysoko nad światem, na wyniosłym złotym tronie siedzący Bóg - nagle spod tego tronu na nowy, barwny dach kościoła spada monstrualnych rozmiarów ekskrement, rozbijając ściany świątyni.

A więc to było to. Poczułem niewiarygodną ulgę i nieopisane wyzwolenie. Zamiast oczekiwanego potępienia spłynęła na mnie łaska, a z nią niewypowiedziana błogość, jakiej nigdy jeszcze nie zaznałem. Płakałem ze szczęścia i wdzięczności, że po tym, gdy zostałem poddany nieubłaganej surowości Boga, objawiła mi się Jego mądrość i dobroć. Miałem wrażenie, że przeżywam chwilę oświecenia. Wiele z tego, czego przedtem nie mogłem zrozumieć, stało się dla mnie jasne. Doświadczyłem tego, czego nie pojął mój ojciec, a czemu choćby w najlepszej wierze i z najgłębszego przekonania się opierał - doświadczyłem woli Bożej. Ponieważ ojciec utkwił w uporze, dlatego też nigdy nie przeżył cudu łaski, która wszystko koi i wszystko czyni zrozumiałym. Ojciec obrał sobie za drogowskaz przykazania Biblii, wierzył w Boga, jak tego Biblia wymaga i jak nauczyli go ojcowie. Nie znał jednak Boga żywego i bezpośrednio takiego, który - wszechmocny i wolny - jest ponad Biblią i ponad Kościołem, który może wezwać człowieka do wolności, zmusić, by człowiek wyrzekł się własnych przekonań i poglądów, a tym samym by mógł, nie stawiając żadnych warunków, spełnić Jego żądanie. Bóg w tym Swoim wystawianiu na próbę ludzkiej odwagi nie ulega żadnym tradycjom, choćby najświętszym." (Wspomnienia, myśli, sny)


Ten krótki tekst nie wyjaśnia wszystkiego. Jednak pozwala rozpocząć w sobie i wśród innych dialog doświadczeń, które integrując się wzajemnie, przyniosą jeszcze więcej sensu i zrozumienia.

niedziela, 16 grudnia 2018

Peryferie, ewolucja i przebóstwionie człowieczeństwo!

Od czasów młodości ciągnęło mnie w kierunku ludzkich peryferiów. Patrzyłem na ludzką biedę, na choroby, na ułomności... Patrzyłem na to, co marginalne i czułem przedziwne przyciąganie. Czułem ciekawość i pragnienie by poznać odrzucone rejony ludzkiej psyche i jej przejawów w świecie materii.

Któregoś dnia, gdy miałem naście lat, w pieszej, samotnej wędrówce w pewnej małej wiosce spotkałem pewnego pana, który siedział na ławeczce pod sklepem i prosił o parę groszy na wino. Miał w sobie coś takiego, co mnie przyciągało. Potem z przyjaciółmi często odgrywaliśmy pijanych mężczyzn, mając przy tym ubaw po pachy. Zdaje mi się, że w owej zabawie nie chodziło tylko i wyłącznie o śmiech. Coś w tym było...

Innego dnia pracowałem w szpitalu jako wolontariusz. Kręciłem się przy łóżku pewnego pacjenta, gdy ten poprosił mnie bym poprawił mu nogę. Wsadziłem ręce pod kołdrę, by pomóc częściowo sparaliżowanemu mężczyźnie. Poczułem, że jest tam tylko jedna noga. Był to pierwszy dzień pracy w szpitalu. Przeżyłem szok. Pacjentów po przeróżnych urazach, udarach, chorobach były dziesiątki. Jeszcze większym szokiem było spotkać tak wielu ludzi, którzy opiekują się tymi peryferyjnymi trudami ludzkiego życia.

W innym czasie pracowałem na sortowni poczty w jednym z miast holenderskich. Praca była ciężka. Wokół młodsi i starsi mężczyźni wrzucali ciężkie paczki na taśmy produkcyjne. Pot, ciężka praca i siarczyste wulgaryzmy. I ten świat daje mi do myślenia i pociąga, by starać się rozumieć człowieka i jego konteksty.

Jest piątek. Jadę do pracy do jednej ze szkół, by poprowadzić warsztaty z grupą uczniów. Przejeżdżam autobusem przez pewną dzielnicę, która wyraźne różni się od innych w mieście. Zaniedbane podwórka, brud, nieład i widoczna wokół bieda. Takie dzielnice słyną z większej przestępczości niż w innych miejscach. Często są one pełne dysfunkcyjnych rodzin, uzależnień i agresji. Coś mnie tu przyciąga. Coś we mnie marzy by zwyczajnie zamieszkać wśród tych ludzi.


Peryferie. Miejsca i czasy, w człowieku i w społeczeństwach, w których brak wysokiej kultury, ochoty do twórczości, subtelnego świata wartości czy piękna odczuć. Przestrzenie, gdzie ubóstwo nie dotyczy jedynie portfela. Na peryferiach obce są głębokie więzy i siła uczuć. Króluje jedynie prawo zachowania życia i gatunku. Dlatego też walka i przetrwanie są najwyższą wartością. W tym miejscu piszę o peryferiach, w których brakuje ludzkiego współczucia i mocy miłości. Czy jest coś w tym złego, że tak się dzieje? Nie sądzę. Po prostu człowiek jest w jakiejś mierze częścią natury i świata zwierzęcego, a brak wzorców i przestrzeni do rozwoju sprawia niemożność wyrwania się z egotycznego kontekstu egzystencji.

Jestem gorącym zwolennikiem ewolucyjnego myślenia i patrzenia na to, co dzieje się wokół właśnie w kluczu mądrych procesów ewolucyjnych. Świat, który zastałem jawi mi się jako wielka przestrzeń, w której toczą się tysiące zespolonych ze sobą procesów. Wszystkie tworzą jeden ogromny ewolucyjny proces. I choć słowo "ewolucja" kojarzy się raczej z biologią, to używam go w sensie szerszym. Świat wraz z człowiekiem ewoluuje. To nie tylko ewolucja biologiczna, psychiczna czy kulturowa. Ewolucja ma swój wymiar duchowy. Bóg przypomina sobie samego siebie. We wszystkim, co się przejawia. Współczesność nie przepada za tego typu myśleniem. Upadek wielkich narracji filozoficznych i religijnych spowodował, że wielu ludzi Zachodu alergicznie reaguje na stwierdzenia o jedności świata, o wielkim procesie czy o metafizycznym sensie życia. Mimo to wizja de Chardain (jezuity i paleontologa) wydaje mi się jedną z narracji, opisów, map, które bliskie są prawdziwości. Teoria ewolucyjna łączy zmysł religijny z naukowym badaniem świata, integruje duchowy zachwyt z naukową ścisłością, a także sensownie opisuje świat. Jak ewolucyjny ruch tego, co jest ma się z peryferyjną ciągotą w peryferia ludzkiej biedy?

Zdaje mi się, że Plotyn mógł mieć rację, gdy mówił o ludziach: "jeszcze nie bogowie, już nie zwierzęta". Ewolucja biologiczna wskazuje na przemiany w poszczególnych gatunkach w kontekście tego, co widać pod przysłowiową lupą czy mikroskopem. Ewolucja rozumiana szerzej byłaby drogą w kierunku tego, co boskie. Człowiek wedle wielu tradycji duchowych stoi na rozdrożu. Jedną nogą w całej pełni jest zwierzęciem z całym zestawem potrzeb i walki o przetrwanie, drugą zaś również w całej pełni interesuje się tym, co transcendentne, wzniosłe, tym co ponad nim samym. Homo spiritus to człowiek przyszłości, który głęboko akceptując swoją zwierzęcą część, będzie wychylał swoją naturę do własnego Źródła. Przez naukę, humanistykę, psychologię, wrażliwość społeczną, opiekę nad najsłabszymi człowiek zmierza ku byciu boskim. Boskość ta to nie jest jakimś ideałem etycznym czy religijnym. Jest to raczej odnalezienie domu, znalezienie Jaźni swojego Istnienia, która zawsze była na wyciągnięcie ręki. To najgłębsze bycie sobą - wolne od egotyzmu i zwierzęcych instynktownych przymusów.

Peryferia w tym kontekście to dla mnie droga do samego centrum Jaźni, do Domu Istnienia, do Ukochania Boga. Wtedy gdy uśmiecham się do depresyjnych myśli, przytulam płaczące dziecko, przybijam piątkę z rozrabiaką z podstawówki czy słucham z uwagą młodego człowieka, który walczy o przetrwanie w niełatwym środowisku - idę wraz z przemianą świata wzwyż. Owo wzwyż oznacza "budowanie królestwa niebieskiego", które nie jest zaświatowym miejscem, a codziennością przepełnioną przestrzenią wolności. Patrząc w niebo, widzę bezkres. Bezkres kojarzy się z wolnością. Bezkresne serce przyjmuje i kocha to, co się zjawia. Peryferia są zaś w pewnej mierze w samym sercu Bezkresu, Boga, ewolucyjnej przemiany. Pięknie wskazuje na to papież Franciszek, wskazując na ubóstwo jako na skarb, o który należy się zatroszczyć, zaś Kościół Katolicki miał w zwyczaju mówić, że ubodzy i biedni są bogactwem Kościoła.

Na ścianie w moim pokoju wisi pewne zdjęcie. Na nim dwie dziewczyny i garstka indyjskich dzieci. Zdjęcie symbol. Budzi we mnie prostą chęć, by być tam gdzie jest człowiek z jego milionem wymiarów. Peryferia nie istnieją gdzieś daleko - w Indiach czy w Afryce. One są we mnie, w moim domu, w pracy, na ulicy. Jednak wrażenie odległych krain, takich jak Indie, wzmacnia psychologiczne pragnienie, by wybrać się w podróż do wnętrza siebie i wnętrza świata, by przyjąć, przytulić i wzmocnić wszystkie te części, które zostały zepchnięte, odcięte, odrzucone. Ostatecznie zaś by stać się tym, czy jestem w swoim rdzeniu: Miłością, przekraczającą nawet same peryferia.

sobota, 1 grudnia 2018

Pogaduchy z Wojtasem, duchowość i... Źródło Istnienia!

Są ludzie z którymi można rozmawiać godzinami. Czytałem kiedyś opowieść o tym jak Freud z Jungiem rozmawiali ze sobą ponad dziesięć godzin. Nie dziwi mnie to. Znam osoby, z którymi mogę rozmawiać po kilka godzin. Rozmowę przerywają potrzeby życia codziennego: fizjologia (tzw. siku), głód, obowiązki domowe czy sprawy do załatwienia. Uwielbiam rozmawiać z ludźmi, którzy cenią świat wewnętrznych sensów, odczuć, metafor. Filozoficzne stawianie hipotez na temat życia, człowieka i świata, przedstawianie poglądów i wychylanie całej swej istoty w kierunku Prawdy jest dla mnie pyszną duchową ucztą. Od lat!

Sobotnia rozmowa z Wojtasem. Gadamy trzy godziny przez neta, aż do momentu, gdy trzeba coś zjeść i iść do łazienki. Duchowość, religia, kultura... Opowiadamy o własnych doświadczeniach. Próbujemy nazwać to, czego doświadczamy. Dzielimy się autorami i tekstami, które miały na nas wpływ. Opowiadamy, przywołujemy baśnie i mity, stawiamy logiczne hipotezy. Wszystko to dla wspólnej uciechy dzielenia się i poznawania. Dialog prowadzi nas poza nas samych. Paradoksalnie! W samo sedno. Do Źródła. Pod koniec Wojtek podsumowuje nasze rozkminy na temat duchowości:

"Duchowość jest dla odważnych... albo się rzucisz... w samo Źródło, w Ostateczną Rzeczywistość, w Boga... albo zabraknie ci odwagi i zostaniesz w tym, co znasz."

Duchowość prowadzi w samo sedno Życia. Kto doświadczył mocy Nienazywalnego ten wie, dlaczego różne tradycje nazywają ją ogniem. Duchowość jest procesem niebezpiecznym dla potocznego życia człowieka. Możesz zostać przemieniony w całości. Przestaniesz być, tym kim myślisz, że jesteś, a staniesz się sobą. Jak Szaweł idący do Damaszku doświadczył nagłego zwrotu. Światło zrzuciło Szawła z dotychczasowych poglądów i przekonań.

Religia wydarza się raczej jako mniej lub bardziej ścisły system wierzeń. Każde ludzie ego ma  przekonania, poglądy, sądy. Religia tworzy sensy i znaczenia dla self człowieka. Samo w sobie jest to naturalnym procesem. Religijność jest w porządku. Daje znaczenie, bezpieczeństwo, schronienie. Pozwala rozumieć otaczający świat. Gdy człowiek spotyka się z ogromem Wszechświata, z Tajemnicą Życia - religia daje mu oparcie, bezpieczną przystań, by pomieścić w głowie to, co spotyka, czego doświadcza. Religia to taka opowieść o Nieskończoności w skończony sposób. Jakby chcieć opowiedzieć widok górskich szczytów, samymi kropkami. Religijny dyskurs jest w pewnym sensie konieczny. I choć mistyk uśmiecha się z rozbawieniem i z pokorą do ludzkiej, narkotycznej skłonności do nazywania, a co za tym idzie do próby panowania i kontroli, to religijne budowanie świątyń zrozumienia własnego istnienia jest zwykłą częścią człowieczego losu. Opowieści o znaczeniu świata i człowieka są różne. Tak samo różne są religie. W zależności od kultury, czasów, osobistego uwarunkowania jednostki itd.
Niektórzy po pewnym czasie zakotwiczenia w religii odczuwają, zauważają i doświadczają ciasności religijnych dogmatów i osądów. Nie musi to oczywiście oznaczać odejścia od danej grupy religijnej, ale czasem zdarza się i tak. Inni w samej religii odnajdują kontemplacyjne ścieżki przemiany i idą w sam Ogień Istnienia. Gdy człowiek odkrywa, że myśl jest wąska, uwarunkowana i nie wyraża Całości i Wszystkości tego, co Jest, może doświadczyć niezwykłego przebudzenia. Oświecenie tego typu jest odświeżające i piękne, a jednocześnie przerażające dla ego. Człowiek staje się prawdziwie samotny. Już nie podpiera się o innych, nie szuka swej wartości w ludziach, nie podążą za modą. Wraz z tym pojawia się współczucie i bliskość z innymi. Nie jest to bliskość z myślami czy wiedzą innych. To raczej odkrycie, że Wszystkość mieszka w każdym. Wraz z owym ocknięciem "zjawia się" duchowość jako serce prawdziwej i głębokiej religijności. Chrześcijańska metanoia czy buddyjskie satori to doświadczenie odkrywające najbardziej realny poziom życia. Poziom ten jest esencją, sednem i sercem Życia. Po takim doświadczeniu kocha się wszystkich jak swoich. Etykiety społeczne, polityczne, religijne blakną, bowiem w każdej osobie spotyka się Oblicze Jedynego.

Istnieją różne opowieści, różne religie, różne języki. Jednak duchowość istnieje jako jedna rzeczywistość. Religie mogą kłócić się która jest ważniejsza. Religia może ruszać na krucjaty czy pisać traktaty dlaczego jej opowieść jest bardziej prawdziwa od innych opowieści. Ludzie religijni bez doświadczenia Ducha kochają swoich ziomków, innych najwyżej szanują. Duchowość nie ma granic, nie zna więc również konfliktów i walki. W duchowości wszyscy stają się braćmi. Jezus i Budda siedzący przy jednym stole, w jednym Istnieniu.

Wielu ludzi, którzy zaufali Sile większej niż oni sami lub doświadczyli czegoś niebywale trudnego (śmierć bliskich, kataklizm, choroba) odkryli Prawdę. Dróg do Jedynego istnieje wiele. Cierpienie, intelektualne poszukiwanie, wdzięczność i zachwyt nad tym, co jest, kochanie kogoś/czegoś głęboko czy bezinteresowna służba innym to proste drogi, aby poznać to o czym próbuję się tu opowiedzieć. Wpis na tym blogu jest jak religijny dyskurs czy opowieść. Nie o niego w nim chodzi. On zaprasza do drogi, do wydarzenia się tego, co nigdy się nie dzieje, co nie jest dotknięte przez czas i dzianie się, do tego, co przekracza wszelkie antynomie i konflikty.


"Szczęśliwe oczy, które widzą to, co wy widzicie. Bo powiadam wam: Wielu proroków i królów pragnęło ujrzeć to, co wy widzicie, a nie ujrzeli, i usłyszeć, co słyszycie, a nie usłyszeli" (Łk 10, 23-24)



I na koniec coś, co o poranku napisałem z serca:


Gdy się zatrzymam...
w punkcie
w bezruchu

bycie rozpuszcza wszystko

przestrzeń
oto ona
ukochana
umiłowana

A jednak
w byciu czy w nie-byciu
też mnie nie ma

przekraczam wszystkie pozorne przeciwieństwa

milknie słowo
znika świat

słowo ciałem się stało

ciało znika
słowo znika
świat znika

co zostaje?