niedziela, 14 października 2018

Religia, (nie)wygodne pytania i paschalna przemiana

Od czasu do czasu ludzie zadają mi pytanie: "czy jesteś wierzący?", "czy wierzysz w Boga?", "jaki jest twój stosunek do kościoła katolickiego?". Pytanie te wiążą się bezpośrednio z historią mojego życia, którą znają osoby zadające pytanie. 

Od wczesnych lat dzieciństwa interesował mnie absolutny sens, pytanie o przyczynę istnienia świata i mnie samego. Gdy byłem małym chłopcem patrzyłem z pełnym zachwytem w gwieździste niebo nocą, przeczuwając, że istnieje coś nieskończonego. Nieskończone żyło mnie. W pewnym momencie moje rodzące się ja (ego) bardzo przeraziło się owej nieskończoności. Dorastając, zainteresowałem się religią i poszukiwaniem Boga. Droga poprowadziła mnie do Towarzystwa Jezusowego, w którym spędziłem dziewięć lat życia. Przez ten czas medytowałem, poznawałem Pismo Święte, studiowałem filozofię czy teologię, brałem udział w dłuższych czasach milczenia, miałem wiele głębokich doświadczeń i wglądów, modliłem się ludźmi, dyskutowałem poszukując zrozumienia świata, afirmowałem swoją osobowość, robiłem różne warsztaty, prowadziłem grupy, służąc ludziom itd. 

Około szóstego roku bycia w zakonie zaczął się we mnie poważny kryzys, który zmusił mnie do zobaczenia, że wiele z tego, w co wierzyłem było jedynie wykrzywionym wyobrażeniem. Oto miałem zostać księdzem katolickim. Zauważyłem, że oczekiwania w stosunku do tej roli społecznej stoją w sprzeczności z moim młodzieńczym pragnieniem poznawania świata i poszukiwania Prawdy. Interesowało mnie wiele: psychologia, psychoanaliza, filozofia, religie wschodu, doświadczenia szamańskie, struktura poznania itd. Jednocześnie coraz wyraźniej widziałem, że religia, której jestem częścią, nie przepada za "innością". Teologia, którą studiowałem nie tylko zdawała mi się być nudną i oderwaną od codziennego życia nauką, ale nie odpowiadała też na głębokie pytania i nie niosła życiodajnego sensu. 

Czułem, że niebawem zostanę urzędnikiem kultu i muszę nauczyć się prawa kanonicznego, musztry świątynnej i szablonowych odpowiedzi na ludzkie cierpienie. Wraz z tym zrozumiałem, że zostając księdzem, który ciągle ma jeszcze w miarę wysoką pozycję społeczną w Polsce (tak! księża są jeszcze traktowani w niektórych środowiskach jako jednostki wyjątkowe), nie będę mógł w swoim życiu doświadczać i poznawać świata. Religia bowiem w subtelny sposób zabrania doświadczać pewnych aspektów życia. Było to potężne zdziwienie! Do tej bowiem pory myślałem, że zakon pozwala mi eksplorować i zgłębiać z otwartością rzeczywistość. Po dwuletnim mroku, śmierci religijnego "Boga" i niemożności zrozumienia o co chodzi w chrześcijańskiej wizji świata postanowiłem opuścić szeregi zakonu i pójść ścieżką, która byłaby bliższa mojemu wewnętrznemu głosowi. Teraz opowiadam o tym spokojnie. Wtedy panowała we mnie burza, sztorm i przedziwny kopernikański przewrót. Interpretacja mojego odejścia była różna. Niektórzy twierdzili, że się zagubiłem. Inni, że zwątpiłem. Jeszcze inni twierdzili, że chodzi tylko o to, że pokochałem kobietę (to też się wydarzyło!). Piękną rzecz napisał mi jeden z moich przyjaciół jezuitów, gdy odchodziłem: "mam wrażenie, że odnalazłeś siebie".

"Czy jesteś wierzący?" To pytanie sprawia, że nie mam pojęcia, co odpowiedzieć. Jeśli ktoś ma kilka godzin na przyjazną rozmowę, opowiadam o tym, co myślę i czuję w tym temacie.

"Czy jesteś wierzący?" I tak, i nie. Nie jestem wierzący, bowiem nie podpisuję się pod żadnym z istniejących wyznań chrześcijańskich. Nie korzystam z sakramentów, nie odnajduję siebie w całym mistagogiczno-katechetycznym gmachu religii. Nie wyznaję jedyności zbawienia w Chrystusie. Z drugiej strony symbole chrześcijańskie i całe zaplecze etyczno-inicjacyjne jest mi niebywale bliskie. Chrystus pozostał dla mnie jednym z wzorów, symboli i żywotnych sił, które przemieniają moje widzenie świata. Nie walczę z religią. Mam serdecznych przyjaciół w Kościele i szanuję tradycję kościołów chrześcijańskich. Jednak jeśli mam być uczciwym, nie mogę znaleźć swej drogi w tym, co chrześcijanie określają: wiarą. Jestem wierzący, bowiem wiem, że materia nie jest jedynym światem. Jest powłoką, pod którą kryje się coś więcej. Świat jest jak cebula. Albo jak filmowy ogr. Ma warstwy. Znaczy to, że pod postacią materii, świata widzialnego, osób, rzeczy i procesów, istnieje Niewidzialne, Nieuwarunkowane, Nieskończone. Widzialne z niewidzialnym istnieje w głębokiej tajemniczej jedności. Owo Niewidzialne żyje ten świat.

Tak trudno mi określić własną tożsamość religijną, tak samo jak trudno określić mi kim lub czym jest Bóg, ostateczna rzeczywistość czy najgłębszy sens życia. Teologia, a z nią religia katolicka, tak bardzo określiła czym/kim jest Bóg, że niewielu ludzi może zmieścić się w tej wizji świata. To kim był Jezus, a czym jest religia dziś, to dwie różne sprawy. Kilka lat temu po powrocie z jakiejś liturgii napisałem następujące słowa:

"Coś tam trzeba.
Odkleja się chrześcijaństwo od mojego serca tak jak odkleja się plaster od rany, która się zagoiła. Naturalnie. Bez okrzyków i haseł propagandowych. Bez rewolucji i zamieszek. Tak jak po dniu przychodzi noc, tak wyrastam z wiary moich ojców. Nie odcinam się od korzeni, niczego absolutnie nie neguję. Po prostu nie wiem o co chodzi. Odpada to wszystko, czego nie rozumiem i w czym nie ma życia. Zmartwychwstanie, umartwianie siebie, sąd, liturgie, starania się, posty, modły, medytacje, spowiadania regularne, ciało co z grobu powstanie… Koncepcji i idei multum. Jak na targu. Tyle, że wybierać nie mogę. Mam wierzyć i już. I tak dużo strachu. Kapłan na podwyższeniu sprawuje ofiarę. Lud z dala patrzy i błaga „Boga” o zlitowanie nad „grzechami” swoimi i świata całego.
Miałem nadzieję znaleźć w chrześcijaństwie zbawienie. Nie znalazłem. Niczego nie znalazłem w niczym. I oto o dziwo zbawionym okazałem się być. Taki jaki jestem. Mama i tata kochali mnie takim, jakim jestem. Kawa co ją rano piłem kochała mnie, takim jakim jestem. Wiatr, słońce, deszcz… Kochało mnie życie, takim jakim jestem. Tylko ty religio jakoś nie umiesz kochać tak po prostu za nic. Zawsze czegoś chcesz. Ofiar, wyrzeczeń, postanowień, cnót, uwielbień, zaświadczeń, orzeczeń, wyznań, oświeceń, czystego sumienia... Nie walczę z tobą. Po prostu widzę jak rozpadasz się w drobny mak. Skoro sama egzystencja taka piękna, czemu mam ci składać hołd?
Coś tam trzeba. Tego nauczyła mnie chrześcijaństwo. Dziś już nawet nie wiem, co miałbym zrobić. Nawet nie wiem, jaki jest cel tego wszystkiego. Niebo? Piekło? Miłość bliźniego? Doskonałość? Przemiana wewnętrzna? Wszystko to już jest tu i teraz. Obecne.
Dziś widzę do głębi – Jezus – nie jest takim jak mi opowiedziano. Chrystus to wolność. I kto wie, być może wzywasz mnie Nieznany do pozostawienia…"

Nie jestem teistą. Nie jestem agnostykiem. Nie jestem ateistą. Kim więc jestem? A może nie muszę odpowiadać na te pytania. Słodka niewiedza i proste życie. Pływam w tym, co chrześcijanie określają "Bogiem". Ocean ten jednak nie ma płci, woli i miliona pozytywnych atrybutów. Nie jest Ojcem ani Matką. Jest samym istnieniem, które przekracza wszystkie antynomie, przeciwności. Jest więc ponad dobrem i złem, ponad pięknem i brzydotą, ponad osobą i nie-osobą, a nawet ponad istnieniem i nieistnieniem. Wszystko otacza. Wszystko w nim istnieje, przez niego i dla niego. Jest wszystkim i ponad wszystkim.

"Wtedy można by powiedzieć wraz z Nietzschem: „Bóg umarł”.
Postąpilibyśmy jednak słuszniej, mówiąc: „Bóg usunął swój obraz; gdzież go znajdziemy?” (Carl Gustaw Jung)
Mam przedziwne doświadczenie bliskości z panem Jungiem. Rozumiem jego ambiwalentne podejście do religii. Czytając jego "Wspomnienia, myśli, sny" czułem tajemniczą więź doświadczeń. On odszedł od praktykowania chrześcijaństwa, choć całe życie spędził w bliskości z głębokim doświadczeniem religijnym. Jung, cytując Nietzschego, wiedział, że nie tylko w nim samym, ale i w kulturze następuje swoista "śmierć Boga". Wraz z nią znikają wyobrażenia, religijne projekcje, obwinianie siebie samego czy Stwórcę za zło w świecie. Oto współcześnie pojawia się duchowość, w której sam Stwórca usuwa wszelkie obrazy siebie samego. Koniec teologii, koniec historii, koniec opowieści na temat religii. A jeśli istnieją nadal, wiemy, że to tylko opowieści. Dziś, tak jak mistycy wszystkich czasów, możemy iść w samo doświadczenie. Poza słowami. Poza obrazami. Następuje swoisty ruch w ponad-doświadczanie... Tam w głębi nas samych, możemy poznać tego, o którym opowiadają religie. Otchłań duszy, iskierka czy nieskończona jaźń. Imion tysiące.

Obraz Boga może dziś znikać. Czyż religijnie nasza cywilizacja nie jest dziś w neurotycznym stanie lęku. Na czym mamy oprzeć nasze kruche życie? W czym nasze małe ja ma znaleźć oparcie? Jest tak wiele potężnych sił, które pracują w człowieku... Religia przez wieki chroniła i chroni nadal człowieka przed potężnymi nieświadomymi siłami, osłaniając słabe, małe ego. Religie pomagały w kontakcie z tymi potężnymi mocami. Dziś jakby się kończyły... A może się mylę? 

Być może to sam Niewidzialny zabrał wszelkie obrazy siebie samego, jak pisze pan Jung.

Dynamika Paschy. Śmierć na krzyżu. Pusty grób. Zmartwychwstanie.
Po śmierci religijnych obrazów Boga pozostała święta pustka (jakże ceniona w buddyjskich ścieżkach inicjacyjnych), janowe nic na górze Karmel czy mistrza Eckharta odosobnienie. Kto zanurzył się w ciszy, w pustce i umiłowaniu Obecności, ten wie jak TO smakuje. A symboliczne zmartwychwstanie... Cóż. Zmartwychwstanie ukazuje mi, że Bóg jest tym, który jest wszędzie i nigdzie. Obecność roztacza się wszędzie, obejmuje każde stworzenie... i nie wymaga niczego. Zamiast świątynnego oddawania czci - kult w Duchu i w Prawdzie.

We mnie samym dokonała się Pascha. Wszystko się zmieniło. Nic się nie zmieniło. Tak trudno powiedzieć coś o tym cudzie.

Czy religia jest zbędna dziś? Na pewno nie. Religia przez wieki dawała człowiekowi bezpieczeństwo, ochronę i moc do sensownego życia. A dziś? Jaką przemianę może czekać chrześcijaństwo, jeśli chce dać współczesnemu człowiekowi ścieżkę do Prawdy? Co musi zrozumieć religijny dyskurs, aby propozycje duchowe były ogniem, które przemienia ludzkie życie? Czy istnieje coś takiego jak ewolucja religii? To już temat na inny wpis.

Napisałem to, bo chciałem się podzielić. Nikogo nie chcę przekonywać do niczego. Niczego nie chcę udowodnić. Być może ktoś tak jak ja, czy wspomniany Jung, wie co to znaczy samotność pójścia własną ścieżką i poczuje wsparcie, bez względu na wyznawaną religię, światopogląd czy system wartości. Każdy ma swoją własną ścieżkę w drodze ku Prawdy. Pokój!

1 komentarz: