piątek, 21 grudnia 2018

Zachodni zanik religii, cudowna nieświadomość i... żywe doświadczenie


Niełatwe tematy są jak ekstremalne wyprawy. Przygotowanie do wyprawy trwa jakiś czas. Trzeba być w formie i mieć czas, by zająć się czymś niełatwym, co wymaga wspinania się czy zmagania z trudem. Od jakiegoś czasu chodzi za mną temat chrześcijaństwa i jego kryzysu w kryzysu w kulturze. Zapewne dotyka mnie on mocno ze względu na osobiste doświadczenia, ale również przez obserwację świata, w którym dane mi żyć. Od kilku dni widzę, że tekst już dojrzewa we mnie, więc pora wyrazić go w literach i zdaniach.

Truizmem jest stwierdzenie, że współczesne chrześcijaństwo przeżywa kryzys. Sekularyzacja, niechęć do religii, wzmocnienie autonomii i wolności jednostki sprawiają, że kościoły w Europie przeżywają kryzys. Trudności przeżywa Kościół w Polsce. W tym tekście chcę zająć się analizą tego, dlaczego współczesny dyskurs katolicki nie jest atrakcyjny. Spróbuję odpowiedzieć na pytanie: dlaczego katolicka żywotność symboli, rytuałów i znaczeń słabnie w kulturze. Spróbuję pokazać, co najpiękniejszego w chrześcijaństwie zostaje zapomniane.

Ostatnio poczytuję "W poszukiwaniu Graala" Richarda Rohra, katolickiego zakonnika, który z niebywałą przenikliwością analizuje współczesną kulturę, kryzys kościoła i proponuje ponowne odczytanie dawnego mitu o poszukiwaniu Graala (godne polecenia!). Rohr z niebywałą ostrością pisze o kulturze Zachodu, iż utraciła kontakt z duszą, a wraz z nią utraciła więź z naturą, z mitem i ze znaczeniem religijnym, która jest sercem religii. Franciszkanin wskazując na kryzys instytucji kościoła katolickiego mówi o implozji metafory na rzecz rozumu, twierdzeń logicznych i poprawności etnocentrycznej. Wszystko to jest otoczone iluzją kontroli i panowania. Mamy prawdę, a wraz z nią monopol na jej przekazywanie. W dawnych kulturach wiedzieliśmy: to mity, baśnie, sensy żyją nas samych. To nie ludzka społeczność miała mity, to mity "posiadały" społeczności. Ludzie rodzili się w jakimś micie i go asymilowali czy dialogowali z nim/w nim. W pewnej mierze to mit był pierwszy od człowieka, tak jak nieświadomość (czymkolwiek jest) wyprzedza ludzką świadomość. Dziś wszystkie mitologiczne opowieści traktujemy trochę jak fantastyczne bajki dla dzieci, które w najlepszym wypadku należy znać, by okazać się człowiekiem wykształconym w odpowiednim gronie czy po to, by opowiadać dzieciom.

Innym problemem jest zastyganie metafor. Chrześcijaństwo wraz swoim rozwojem coraz bardziej kostniało i mroziło w puste schematy żywe doświadczenie, a z nim metafory. Dlatego też od czasu do czasu w łonie religii zinstytucjonalizowanych, na ich obrzeżach czy w podziemiach powstawały żywotne ruchy pobudzające stygnące struktury (np. wspólnoty gnostyckie, Luter i protestantyzm czy katarzy w chrześcijaństwie). Przykładem może być uczta eucharystyczna, za którą kryje się bogactwo symboli, a wraz z nią siła nieświadomości, która swoją mądrością wzbudzała przez wieki zachwyt, uwielbienie i generowała cykle przemian w człowieku. Jak stwiedza R. Rohr: "rozcieńczyliśmy całą ideę i stworzyliśmy antyseptyczą karykaturę oryginału, którą umieściliśmy na ozdobionych białymi koronkami ołtarzach". Msza w wydaniu dzisiejszym jest raczej świątynnym rytuałem i odprawieniem pewnego religijnego obowiązku. Bogactwo symboli, w których niegdyś ludzie mogli się kąpać jak w morzu, dziś zastąpione jest tanim moralizatorstwem, nakazywaniem czegoś, wzbudzaniem sentymentalnych uczuć czy przepisywaniem recept na wszelkie bolączki i cierpienia (marketing religijny). Symbol picia czyjejś krwi, który oznacza przyjmowania mocy od kogoś czy czegoś zastąpiono racjonalną poprawnością i zamknięciem na pierwotne, spontaniczne doświadczenie.

Wiem o czym piszę. Próbowałem przez dwa lata po doświadczeniu wewnętrznej przemiany odnaleźć się w religijnym, świątynnym dyskursie. Bezskutecznie. Symbole, mity i siła życia widziane były w literaturze, w przyrodzie, w improwizacji ruchowej, w sztuce... A jednak w kościele rzadko zdawało się, bym brał udział w czymś numiotycznym, przemieniającym, dającym poczucie głębokiego sensu. Dlaczego? Zdaje mi się, że w samej wspólnocie zauważyłem przedziwną implozję życia symbolicznego i tłumienie nieświadomości, mówiąc językiem psychologii. Do tego kapłan z zapleczem teologicznym, który określa, wie i orzeka, co można przeżywać, czego zaś nie. Kontrola nigdy nie może przemienić niczego.  Rohr tak mówi o zastyganiu metafor:

Religijna idolatria chroni metafory z takim zaangażowaniem, jakby to one były produktem końcowym. Paliliśmy ludzi na stosach, ponieważ nie akceptowali właściwej metafory. Wykluczamy innym ze współuczestnictwa w uczcie, na którą zaprosił wszystkich Jezus, tylko dlatego, że nie mówią tak jak my. Kiedy religia myli metaforę z rzeczywistością, zaczyna zmieniać się w coś mechanicznego. Tajemniczy i osobisty Bóg przekształca się w automat do sprzedaży przekąsek, a naszym zadaniem jest wciskanie właściwych guzików.

Rohr operuje w swoim dyskursie wokół trzech aspektów rzeczywistości: ciało, dusza, duch. Jest to biblijna antropologia, która nie dzieli człowieka na części, lecz widzi go w różnych aspektach. Ciało jest aspektem materialnym, naszą codzienną najprostszą percepcją. To świat przedmiotów, zadań do wykonania i logiki z prozą codzienności. Można powiedzieć w języku psychologii procesu, że jest to uzgodniona rzeczywistość. Wszyscy ludzie godzą się na to, ze mają dwie nogi, że dobrze jest zjeść obiad i że dwa plus dwa to cztery.
Następnie Rohr za Biblią mówi o aspekcie duszy. Jest ona związana z przyrodą, z mitami, z baśniami, z metaforami. Jest bliska kobiecemu aspektowi życia. Zakonnik posługuje się tu terminologią C. G. Junga (pierwszy raz widzę, żeby katolik tak bardzo zrozumiał myśl głębokiej psychologii). Dusza to również świat snów, wizji i znaczeń, które nadają smak i sens życiu człowieka. Dusza to ścieżka inicjacji w życie młodzieńcze, w kobiecość czy w męskość, w dorosłość, w starość itd. Dusza to jakby części nas samych i naszych wspólnot, które nie są oczywistością na pierwszy rzut oka. Wymagają spotkania, dialogu, relacji i uważności w pracy wewnętrznej.
Zaś duch rozumiany jest jako rzeczywistość niezwiązana z obrazami, z dzianiem się,. Duch to esencja istnienia, jedność absolutna, święte świętych. To czysta transcendencja.

Rohr stwierdza, iż współczesna religia próbuje panować nad duszą. Jednak nie jest to możliwe. Człowiek ze swoją ego-świadomością nie jest w stanie zapanować nad potężnymi siłami duszy (siłami nieświadomości; głębokie treści wypływające z głębi zbiorowej psyche, w której każdy człowiek uczestniczy). Znaczy to, że dawnej religie  dawały człowiekowi przestrzeń na poddawanie się tym siłom i ich integrację z codzienną rzeczywistością (ciało). Dziś religia boi się duszy, a wraz z nią natury, kobiecości, seksualności, baśni itd. Z perspektywy czasu widzę, że jako młody zakonnik pływałem w tym, co nazywamy duszą. Medytowałem, śniłem, szedłem za poruszeniami... Miałem na to przestrzeń w zaciszu klasztoru. Przepiękny i przemożny jest świat symboli. Jednak wraz z pogłębieniem studiów teologicznych zauważyłem, że zmienia się mój status. Miałem się przygotowywać do stania się kapłanem, czyli kimś kto kontroluje ludzkie doświadczenia i określa, co można, a czego nie. Pamiętam wielką liturgię z kardynałem w jednej ze świątyń. Pompatyczne pieśni, wzniosłe słowa, dym z kadzidła, a ja więcej sensu i miłości znajduję w mrocznym lesie, w spotkaniu z obolałym bliźnim czy w męskiej rozmowie z braćmi niż w całym tym liturgicznym spektaklu.

Inna sprawa! Wraz z zanikiem duszy i jej ruchów, znika również postać ojców, do których można by pójść z własnym doświadczeniem. Współcześni religijni ojcowie są strażnikami moralności i obrońcami swojej rdzennej, plemiennej religii. Oddajmy na chwilę głos amerykańskiemu zakonnikowi:

Spotkałem w życiu kilku cudownych osób, które pełniły wobec mnie rolę ojca. Jedną z nich był kardynał Joseph Bernardin z Chicago. Kiedy był arcybiskupem wzywał mnie do siebie i pokazywał stertę skarg, jakie dostawał na mnie. Spodziewałem się najgorszego. On jednak powtarzał: "Poprosiłem mojego teologa, żeby na to wszystko spojrzał i... ufamy ci". Miałem wtedy dwadzieścia osiem lat i aspirowałem na wojownika i maga. Ale on dał mi przestrzeń. Rozpiął pode mną sieć i mówił: "Ty i ja trzymamy się razem".

Ojciec, strażnik czy mędrzec pełni w religiach tę niebywałą rolę, iż wprowadza młodych poszukiwaczy duchowych w doświadczenie. Uczy jak się w nim poruszać, oferuje obecność i wsparcie. Jednak nie nakazuje i nie moderuje tego, jak należy doświadczać. Wie, że każdy adept ma własną ścieżkę. Tymczasem współczesna religia oferuje inicjację w moralność, w poprawność, w wierność swojej tradycji, w bycie posłusznym i w bycie porządnym. Przystrzyżenie pazurów nie przemieni żadnego tygrysa. Stanie się on bezpieczny, ale bez żadnej mocy, która zdolna byłaby zmieniać świat, a nie tylko go konserwować. A młodzi ludzie potrzebni są światu jako moc do przemieniania świata, nie zaś jako grzeczne dzieci. Ktoś, kto w młodości nie miał przestrzeni, by poczuć własną moc, na starość w zgorzknieniu będzie nadal krzyczał o tym jak niegrzeczni są młodzi ludzie (projekcja) i jak świat stacza się w apokaliptyczne dno.

Na jednym ze spotkań w nurcie psychologii procesu poddałem się pewnemu doświadczeniu. Oto zacząłem poruszać się jak mag miotający ognistymi kulami, które rzucane w konkretnym kierunku przemieniały świat. Nie ja byłem twórcą tych kul i tego ognia. Poddałem się przemożnemu doświadczeniu, które nadało blask mojemu młodzieńczemu pragnieniu, by świat się przemieniał, wzrastał i ewoluował. Smutne jest to, że religia katolicka - ta potężna i cudowna siła - nie ma dziś w sobie ani przestrzeni ani chęci podążania za procesami świata. Pełni raczej rolę zachowania tożsamości narodowej i wsparcie w codziennych trudach jak pocieszna, słaba matka. W najlepszym wypadku pocieszy i przytuli. Czy chodzi o to, żeby kogoś winić za taki stan rzeczy? Nie. Chodzi o świadomość tego, co się dzieje w kulturze. Zdaje się, że kostnienie religijne to również normalny i naturalny proces w kulturze. Kilka tygodni temu na jednym z wykładów o C.G. Jungu rozmawialiśmy o zbiorowej nieświadomości i jej tendencji do tematyzacji i dogmatyzacji doświadczenia religijnego. Jest to naturalny proces. Zdaje się jednak, że religie mogą obumierać, gdy czynnik kostnienia jest zbyt mocny, a zanik autentycznego doświadczenia staje się intensywny. 

Być może wspomniany już badacz psychologii i symboli C. G. Jung wie, o co chodzi z kryzysem duchowym:

Chodzenie do kościoła z wolna stawało się dla mnie męczarnią, ponieważ głośno - chciałby się niemal powiedzieć: bezwstydnie - prawiono tam o Bogu, o tym, co zamierza, o tym, co robi. Napominano tam ludzi, by wzbudzili w sobie takie uczucia, by wierzyli w taką tajemnicę, o której wiedziałem, że jest jak najbardziej wewnętrzną, najintymniejszą pewnością, i że żadne słowo nie może wyrazić i zdradzić. Mogłem stąd wysnuć jedynie wniosek, że widocznie nikt nie zna tej tajemnicy, nikt, nawet sam pastor. W przeciwnym razie nigdy by się nie odważył publicznie rozprawiać o tym, co boskie, profanując niewysłowione uczucia niesmacznymi sentymentalizmami. (C. G. Jung , "Wspomnienia, myśli, sny" )

Napisał to człowiek na wskroś religijny, który nie odnalazł w zorganizowanej religii przestrzeni na żywe, głębokie doświadczenie, które łączyłoby go nie tylko z własnym narodem czy kościołem, ale z całą ludzkością i zbiorową nieświadomością. A tak C.G. Jung pisał o swoim młodzieńczym doświadczeniu "wyjścia poza tradycję":

"Zebrałem w sobie całą odwagę, jakbym miał co najmniej wskoczyć w ogień piekielny, i pozwoliłem popłynąć myślom: przed moimi oczyma stanęła piękna katedra, nad nią błękitne niebo, a wysoko nad światem, na wyniosłym złotym tronie siedzący Bóg - nagle spod tego tronu na nowy, barwny dach kościoła spada monstrualnych rozmiarów ekskrement, rozbijając ściany świątyni.

A więc to było to. Poczułem niewiarygodną ulgę i nieopisane wyzwolenie. Zamiast oczekiwanego potępienia spłynęła na mnie łaska, a z nią niewypowiedziana błogość, jakiej nigdy jeszcze nie zaznałem. Płakałem ze szczęścia i wdzięczności, że po tym, gdy zostałem poddany nieubłaganej surowości Boga, objawiła mi się Jego mądrość i dobroć. Miałem wrażenie, że przeżywam chwilę oświecenia. Wiele z tego, czego przedtem nie mogłem zrozumieć, stało się dla mnie jasne. Doświadczyłem tego, czego nie pojął mój ojciec, a czemu choćby w najlepszej wierze i z najgłębszego przekonania się opierał - doświadczyłem woli Bożej. Ponieważ ojciec utkwił w uporze, dlatego też nigdy nie przeżył cudu łaski, która wszystko koi i wszystko czyni zrozumiałym. Ojciec obrał sobie za drogowskaz przykazania Biblii, wierzył w Boga, jak tego Biblia wymaga i jak nauczyli go ojcowie. Nie znał jednak Boga żywego i bezpośrednio takiego, który - wszechmocny i wolny - jest ponad Biblią i ponad Kościołem, który może wezwać człowieka do wolności, zmusić, by człowiek wyrzekł się własnych przekonań i poglądów, a tym samym by mógł, nie stawiając żadnych warunków, spełnić Jego żądanie. Bóg w tym Swoim wystawianiu na próbę ludzkiej odwagi nie ulega żadnym tradycjom, choćby najświętszym." (Wspomnienia, myśli, sny)


Ten krótki tekst nie wyjaśnia wszystkiego. Jednak pozwala rozpocząć w sobie i wśród innych dialog doświadczeń, które integrując się wzajemnie, przyniosą jeszcze więcej sensu i zrozumienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz